Z Wilnem W Sercu…

Z Wilnem W Sercu…

Komuniści zadźgali widłami jej ojca. Na oczach matki, która po miesiącu umarła na atak serca. Pół roku później zamordowali w Katyniu jej brata. A ona bolszewika nie wydała, pomimo iż przez jego donos trafiła na ciężkie roboty do łagru w syberyjskiej tajdze, a po wojnie została skazana na emigrację. Donosiciel komunista był jej kolegą ze studiów; kilkakrotnie zmieniał oblicza, aż na Bliskim Wschodzie zdezerterował z Polskiego Wojska i pozostał w Palestynie.

Swojego ojca, po makabrycznym mordzie, zobaczyła już w trumnie. Kiedy pastwił się nad nim jego zaufany stangret, zabijając widłami na oczach całej bolszewickiej gawiedzi, bliźniaczkom Irenie i Janinie matka zakazała wychodzić z domu. Pomimo, iż były już dorosłe, miały po dwadzieścia lat.

– Do dziś bestialskie zamordowanie ojca jest dla mnie najstraszniejszym momentem w życiu – wzdycha Irena Kliman, z domu Wysocka.

Działo się to na północno-wschodnich Kresach przedwojennej Polski, około 200 kilometrów od Wilna, 19 września 1939 r., czyli trzeciego dnia po napadzie bolszewików na Polskę. Na podstawie tajnego zapisu w pakcie Ribbentrop-Mołotow te ziemie II Rzeczypospolitej, obydwaj okupanci Polski przydzielili Sowietom. Niemcy zerwały umowę i zaatakowały je dopiero w czerwcu 1941 r.

Jan i Kazimiera Wysoccy, rodzice Ireny Kliman, posiadali na tamtejszych rubieżach spory majątek. W Bielawach pod Gródkiem, czyli już niedaleko ówczesnej granicy z Rosją, pośród wzgórz i lasów mieli 400-hektarowe gospodarstwo rolne: pola uprawne, sad, młyn, gorzelnię, hodowlę bydła i koni. I prowadzącą do domu piękną aleję lipową, na której 17 września Irena, wówczas studentka prawa z Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie, zobaczyła pierwszego bolszewika. Do dziś pamięta swoje słowa, którymi go powitała:

 

– My was się nie spodziewali… – powiedziała zdziwiona, patrząc na czerwoną gwiazdę na jego chełmie. Nie wiedziała jeszcze wtedy, że Związek Radziecki zerwał z Polską pakt o nieagresji i był już sojusznikiem Niemców.

– To wy nas prosili… – odpowiedział rosyjski komunista, penetrując dom. Jej ojciec, Jan Wysocki został aresztowany i dwa dni później zakłuty widłami przez stangreta, którego zatrudniał przez dwadzieścia lat.

Tradycje walk o niepodległą Polskę były w ich rodzinie zawsze żywe. Wysoccy wspierali zrywy narodowe Polaków o wyzwolenie spod jarzma swoich sąsiadów zaborców, a Piotr Wysocki (podporucznik, słynny współorganizator i przywódca Powstania Listopadowego, po walkach w obronie Warszawy w 1931 r. zesłany na Sybir) był w prostej linii bratem pradziada Jana Wysockiego, rodzica Ireny.

Także podczas II wojny dwaj jej bracia poszli się bić o Polskę: Ryszard trafił po kampanii wrześniowej do niewoli sowieckiej w Starobielsku, rozstrzelany w Charkowie, spoczywa na jednym z trzech polskich cmentarzy katyńskich na Wschodzie; młodszy zaś, Andrzej, zginął jako polski oficer brytyjskiej marynarki.

Po zamordowaniu Jana Wysockiego, jego żona z córkami musiały opuścić rodzinny majątek. Zakatowanego gospodarza pogrzebały w sadzie. Zabrać z domu mogły niewiele, tylko niezbędne rzeczy. Irena zdołała jednak wziąć swoje karakułowe futerko, które miało… dziesięć cennych guzików. Po wybuchu wojny, matka wszyła bowiem w każdy jego guzik po jednej złotej dziesięciorublowej monecie. Dwudziestolatka zabrała też ostatni prezent od ojca. Zdążył jej go dać przed nagłą śmiercią, na czarną godzinę…

– To jest ten banknot… – drżącymi ze wzruszenia rękami Irena Kliman znajduje w swojej torebce małą, podłużną kosmetyczkę z kolorowych, skórzanych skrawków skóry. Otwiera i wyjmuje duży, złożony na cztery, już w kolorze sepii 100-złotowy banknot. Przed wojną miał dużą wartość; była to średnia pensja nauczyciela. Obdarowana nie potrafi już zahamować łez: – Zachowałam ten banknot na szczęście, pomimo iż w życiu nie raz przymierałam z głodu. To mój talizman. Noszę go zawsze przy sobie.

W Wilnie, po wygnaniu z rodzinnego majątku w Bielawach trzy panie Wysockie zamieszkały na Antokolu, w obszernej wilii wuja. Utrzymanie domowników spadło głównie na Irenę. Dostała pracę kelnerki w jednej z wileńskich kawiarni. Wilno znała dobrze i kochała całym sercem. Przez osiem lat uczyła się tu w Gimnazjum u Nazaretanek, w 1938 r. zdała maturę, a przed wybuchem wojny zdążyła też zaliczyć jeden rok studiów prawa na Uniwersytecie Stefana Batorego.

– Zawsze chciałam zostać sędzią dla nieletnich… Dlaczego? Nie wiem. Takie miałam marzenie… – uśmiecha się przez łzy pani Irena Kliman, dziś Amerykanka. Wciąż o pięknych rysach, zadbana i elegancka, już 85-letnia, ale wciąż imponująca klasą i wspaniałą pamięcią.

Jej matka nie potrafiła pogodzić się z bestialskim mordem swojego męża oraz gehenną sowieckiej okupacji. Serce nie wytrzymało. Odeszła cicho, w czasie snu na Antokolu, 25 października 1939 r. Podobnie jak jej mąż, Jan Wysocki, pozostała na ukochanej Wileńszczyźnie. Do dziś ma grób na cmentarzu Św. Piotra i Pawła w Wilnie. Pochodziła ze znanej, literackiej rodziny Odyńców…

– Może to po niej odziedziczyłam miłość do teatru i literatury? Nie tylko polskiej, ale także angielskojęzycznej… – zastanawia się dziś pani Irena, poprawiając białe, świeżo uczesane włosy, współgrające z jej śnieżnymi perełkami.

Dramat po utracie obydwojga rodziców Irena próbowała zapomnieć w pracy. Poza zajęciem kelnerki w wileńskiej kawiarni, włączyła się do działalności polskiej konspiracji. Organizacja pomagała w przerzutach oficerów Wojska Polskiego na Zachód. W Winie ich nie brakowało; byli to uciekinierzy z transportów sowieckich lub niemieckich, albo niedobitki z frontu, którzy pragnęli dalej walczyć przeciwko okupantom Polski. Zadaniem konspiracji w Wilnie był ich przerzut, głównie przez Rumunię do Francji i Anglii, gdzie tworzyły się oddziały Armii Polskiej.

– Dowoziło się tych oficerów do miejscowości Sarny na Wołyniu, tam był punkt przerzutowy – wspomina Irena Kliman. – Aby nie wzbudzać podejrzeń, pociągiem jechało przeważnie po dwóch oficerów oraz opiekująca się nimi osoba, , która znała dobrze język rosyjski. Oficerowie musieli być albo kontuzjowani, albo bolały ich zęby; zawsze obandażowani. Taka podróż do Sarn na Ukrainie zabierała zwykle dwa dni.

Po jednym z przerzutów, dokładnie 16 czerwca 1940 r., aresztowano jednego z członków tej konspiracyjnej grupy. Wiadomo było, że jest wsypa… Irena przestała nocować w domu. Spotkała wtedy w mieście Aloszę, Żyda, kolegę ze studiów. Wypytywał ją o miejsce zamieszkania, pracy, itp. Opowiedziała mu… Przed wojną stosunki Polaków katolików z wyznawcami wiary mojżeszowej, ale przecież też Polakami – były bowiem bardzo dobre; Irena miała spośród nich wielu przyjaciół. Jednak jeszcze tego samego dnia, tylko pod osłoną nocy, Alosza przyprowadził do niej NKWD.

– Spałam wtedy u koleżanki w Wilnie. Alosza, czyli Aleksander, przyszedł tam nocą razem z enkawudowcem. Powiedzieli, że aresztują mnie, bo jestem wrogiem systemu socjalistycznego, wywrotowcem i, że wkrótce muszę stanąć przed sądem – nazwisko komunisty Aloszy pani Irena pamięta dobrze do dziś, wciąż jednak nie chce go ujawnić.

Razem z nią została w tym dniu zatrzymana Wanda Krachelska, jej koleżanka z Gimnazjum Nazaretanek. Po procesie trafiły do tego samego obozu pracy na Syberii. Wyrok brzmiał: piętnaście lat ciężkich robót. Do więzienia na Łukiszkach, gdzie przed deportacją na Syberię była więziona, najbliżsi mogli dostarczyć jeszcze ciepłą odzież. Ciotka przyniosła więc jej karakułowe futerko z cennymi guzikami od matki… Także spodnie i buty narciarskie. Wszak miała jechać na daleką północ, pod koło podbiegunowe…

Podróż trwała dwa tygodnie. Jechali w bydlęcych, przepełnionych i dusznych wagonach bez okien; za to pod szczególnym nadzorem, jako „zakluczonnyje”. Dziennie podawano im dwie kwarty wody: do picia i na umycie się. Często serwowano rybę, bardzo słoną, po której pragnienie wzmagało się jeszcze bardziej. Nikt nie wiedział dokąd ich wiozą. Pytali o to na dworcach, kiedy zatrzymywał się pociąg, ale nikt nigdzie nie udzielił odpowiedzi.

Podróżnych wysadzano sukcesywnie, po drodze, w różnych miejscowościach. Polki, a było ich dwanaście, dowieziono aż pod Ural, niedaleko Swierdłowska. Pamięta obóz w środku lasu na około 200 więźniów, spanie na dwupiętrowych pryczach w barakach, straszny upał. I wszechobecne komary… O wszach czy pluskwach nie chce nawet wspominać. Pluskwy spadały na nich także z sufitu, z utkanych mchem bierwion. – Zgarniało się je nocą, podczas snu, garściami… – pani Irena wykonuje ruch, jakby je jeszcze dziś usuwała z twarzy.

Do zadań skazanych należała budowa kolejki wąskotorowej – miała ona połączyć cały archipelag gułagów na Syberii. W tym celu od wczesnego ranka gnano więźniów do lasu, gdzie wyrąbywali syberyjską tajgę, głównie olbrzymie, wiekowe cedry i sosny. Piłowali je ręcznie, a potem spławiali rzeką. Kobiety pracowały na równi z mężczyznami. W obozie, poza dwunastoma Polkami, byli także Estończycy, Łotysze i Litwini.

– Któregoś dnia, podczas staczania drewna do rzeki, jedna z kłód podcięła mi nogi. Złamała obydwie, na wysokości kostek – pani Irena tłumaczy, że do dziś ma kłopoty z nogami. Wciąż jej puchną w kostkach. Na Syberii nie było lekarzy, znalazł się tylko weterynarz, który jej połamane kończyny włożył w dwa kawałki drewna i zabandażował szmatami… Cieszyła się, że przez kilka tygodni nie musiała zrywać się rano i chodzić do pracy…

Głód był straszny! Rano, przed wyjściem do pracy w lesie, skazani otrzymywali na cały dzień jedną pajdę czarnego chleba – dokładnie 220 gramów. W ciągu dnia dawano im jeszcze zupę, w której „pływało czasem pół kartofla”; a czasem zamiast zupy śledzie. Zdarzało się, że łagrowicze gotowali sobie w tajdze sami.

Zabierali wtedy ze sobą skromny prowiant, niosąc go i garnki na długich kijach. W lesie znajdowali do zupy dziki czosnek i cebulę, mężczyźni mogli łapać wiewiórki, które po wypatroszeniu stanowiły smaczną wkładkę. Ale to były wyjątkowe, świąteczne dni…

Całe szczęście, że później Krysia Krachelska, jej koleżanka z Gimnazjum Nazaretanek została w obozie pomocnikiem przy krojeniu chleba. To była cudowna funkcja, bo Krysia mogła zabierać wszystkie piętki! Napychała więc nimi wszystkie kieszenie i potem dokarmiała cały barak. Do dziś pani Irena pamięta smak tamtego chleba – czarnego, lecz jakże smakowitego. Na Syberii przysięgła sobie wtedy, że jeżeli kiedykolwiek w życiu będzie jej dane najeść się chleba do syta, to nigdy nie wyrzuci nawet kawałeczka. I przysięgi tej dotrzymała do dziś…

Czy myślała wówczas, że wróci z tej sowieckiej poniewierki pod biegunem?

– O, tak! – odpowiada bez wahania. – Pomagała mi nadzieja i codzienna modlitwa. W naszym żeńskim baraku były Siostry Nazaretanki, więc modliłyśmy się wspólnie. Wierzyłyśmy, że wojna kiedyś się skończy i odzyskamy wolność.

Na przełomie sierpnia i września 1941 r., podczas pracy przy budowie kolejki łączącej gułagi, maszynista poinformował Polki o amnestii na mocy traktatu Sikorski-Majski. Zdziwione poprosiły go o gazetę z tą ekscytującą wiadomością. Następnego dnia zrzucił ją im z kolejki, z narażeniem życia. W gazecie wyczytały, że mogą być w ramach amnestii zwolnione, więc pokazały ją władzom obozu. Wolność odzyskały jednak dopiero za pół roku, w lutym 1942 r.

– I tak to był cud! Gdybyśmy nie miały tej gazety, nikt by nas nie zwolnił. To był cud… – powtarza Irena Kliman.
Za rok i cztery miesiące spędzone w łagrze każda z Polek dostała dwanaście rubli, bochenek chleba i przepustkę na dojazd do Taszkientu w Uzbekistanie. Formowała się tam armia polska…

Do Swierdłowska, najbliższego przystanku kolejowego, szły dwa dni. Przez bezkresny step, zasypany śniegiem, skuty mrozem sięgającym w lutym czterdziestu stopni Celsjusza. Polki miały szczęście: na mroźnej, śnieżnej pustyni napotkały odludną chatkę, a w niej samotną kobietę… Udzieliła im noclegu, wyjęła nawet ostatnie kartofle i ugotowała je polskim Sybiraczkom. – Do dziś zawsze się za nią modlę… – mówi była łagierniczka.

W Swierdłowsku trudno było znaleźć miejsce w jakimkolwiek pociągu. Po napadzie Niemców tłumy Rosjan z Moskwy, Leningradu i innych miast podążały z dobytkiem, z tobołami na Wschód. Polki wcisnęły się jakoś do jednego z wagonów. Na niektórych przystankach musiały jednak wyskakiwać, aby zdobyć coś do jedzenia. Kradły. Wypracowały nawet specjalną, złodziejską taktykę.

Po opuszczeniu wagonu szły na bazary i próbowały zainteresować miejscowe przekupki jedwabną bluzką i szalem, które miały „na wabika”. Kiedy jedna z Polek zachwalała jedwabny towar, druga podkradała zajętym na chwilę przekupkom placki, tzw. lepioszki, owoce, warzywa, przeważnie spod ich szerokich spódnic. Irena okazała się w tym najlepsza… Dzięki temu nie umarły z głodu.

Po trzech tygodniach Polki Sybiraczki dotarły do Jangijul, uzbeckiego miasta pod Taszkientem, gdzie od lutego do sierpnia 1942 r. mieściła się siedziba dowództwa i sztabu Armii Polskiej w ZSRR, po dowództwem generała Władysława Andersa.

– Był wysoki, wyprostowany i miał przejmujące oczy – wspomina generała Andersa Irena Kliman, wówczas jeszcze panna Wysocka. – Lubiano go powszechnie i szanowano. Biła z niego wielka charyzma.

Legitymację przynależności do jego armii otrzymała w Guzar, niedaleko Jangijul, gdzie mieścił się ośrodek zapasowy Wojska Polskiego. Skierowano ją tam do pracy w biurze. Ale po pół roku siły generała Andersa zostały ewakuowane do Presji, dzisiejszego Iraku. Opuściła Uzbekistan pod koniec sierpnia 1942 roku, jako jedna z ostatnich. Na kilka tygodni została jeszcze odkomenderowana do kancelarii generała Berlinga, który zbierał do armii Andersa ostatnich Polaków, nadciągających głównie z sowieckich łagrów i zsyłek.

– Generał Berling był miły, kulturalny, choć nie miał takiej charyzmy jak Anders – pani Irena przypomina, że zanim zdecydował się pozostać w ZSRR i zasilić Armię Kościuszkowską, blisko współpracował z generałem Andersem.

Podróż do Persji wspomina jako koszmar. Stare okręty, brak higieny, masowe umieranie chorych… Z Pahlavi udała się pod Bagdad, gdzie formował się sztab generała Andersa. Pracowała w nim jako urzędniczka przez okrągły rok, aż w sierpniu 1943 roku postanowiła…. wyjechać do Anglii do lotnictwa. – Lotnictwo zawsze mnie pasjonowało – uśmiecha się Irena Kliman, dodając, że we wrześniu 1943 roku była już w Szkocji. W Glasgow, po krótkim przeszkoleniu oraz ukończeniu kursu informatyki, została odkomenderowana do lotniczego oddziału RAF, jako telegrafistka. I już do końca wojny przekazywała do Londynu na telefaksach lotnicze raporty z ciężkich walk.

W RAF poznała przyszłego męża, pilota Piotra Klimana z Lublina. Latał na myśliwcach w Dywizjonie 315, był podoficerem, absolwentem warszawskiej podchorążówki. Po kampanii wrześniowej dostał się pod Lwowem do sowieckiej niewoli i trafił do obozu jenieckiego w Kozielsku – śmierci w Katyniu uniknął cudem, ocalając wraz z całym ostatnim transportem śmierci, m.in. wraz z księdzem Zdzisławem Peszkowskim.

Siły RAF na Wyspach Brytyjskich kilkakrotnie zmieniały miejsce. Irena też pracowała w różnych dywizjonach: i w Szkocji, i pod Londynem, zawsze daleko od miast. Nie narzeka jednak na warunki.

– Były polowe – oznajmia jak żołnierz. – Mieszkaliśmy w barakach, mieliśmy zapewnioną żywność i wodę, tylko w Szkocji było bardzo zimno. No i łazienki wszędzie bywały daleko. Trzeba było przeważnie jeździć rowerem… – śmieje się.
Demobilizacji doczekała się z narzeczonym wiosną 1946 roku. Postanowili w Londynie podjąć studia: ona na Politechnice (dekorację wnętrz), on na Uniwersytecie (mechanizację).

Nie mieli jednak z czego żyć. Skromne, 220-funtowe stypendia, nie wystarczały na utrzymanie. W przetrwaniu „głodnego i chłodnego” okresu w Anglii pomagały guziki od karakułowego futerka, z zaszytymi na Kresach przez jej mamę złotymi dziesięciorublówkami. Futro zostawiła w Taszkiencie, ale guziki wędrowało razem z nią. W Anglii sprzedała dziewięć, jednego trzyma do dziś na pamiątkę.

– Po pierwszym roku przerwałam studia i poszłam do pracy w sklepie u Harrodsa – wspomina. – Mężowi zaliczono dwa lata podchorążówki, więc po trzech latach studiów na Politechnice w Londynie otrzymał dyplom inżyniera mechanika.

Wcześniej, 27 marca 1948 roku, Irena Wysocka i Piotr Kliman wzięli ślub. Był bardzo skromny: ona w kostiumie, on w garniturze przerobionym z lotniczego munduru. Na zdjęcie ślubne nie mieli pieniędzy. – Ale żyło się jakoś, głównie nadzieją… Stawaliśmy sobie cele: najpierw Piotra dyplom, potem pierwsza praca inżyniera mechanika w brytyjskiej firmie. A później bardziej korzystna oferta przedsiębiorcy ze Stanów Zjednoczonych… I emigracja za ocean… – przywołuje w pamięci tamte wydarzenia.

W 1956 roku zostawili w Anglii „swoją biedę”, skromny pokoik ze wspólną kuchnią, niesmak po nie zaproszeniu Polaków do parady zwycięstwa. Wyjechali do USA z 300 dolarami w kieszeni. Do „sowieckiej” Polski wracać nie chcieli. Szczególnie Piotr Kliman nie mógł pogodzić się, że Churchil i Rooswelt tak haniebnie przetargowali kraj, sprzedając Rzeczypospolitą Stalinowi. Po ustaleniach w Jałcie Piotr Kliman odmówił już dalszych lotów, miał z tego powodu wiele nieprzyjemności…

I nigdy „komunistycznej Polski” nie chciał oglądać, nie odwiedził kraju ani razu. Zmarł po ośmiomiesięcznej chorobie nowotworowej, 15 kwietnia 1974 roku, mając zaledwie 56 lat, w Ann Arbor. Wcześniej pracował jako inżynier w stanach Nowy York i Conneticket.

Irena Kliman jest wdową po polskim pilocie, inżynierze Piotrze Klimanie już trzydzieści lat. Po etapie sklepowej, zajmowała się w Stanach Zjednoczonych resocjalizacją, ale najdłużej była asystentką lekarza onkologa w szpitalu w Anna Arbor. Polskę odwiedziła po raz pierwszy w 1966 roku, a od 1985 przyjeżdża do kraju „wiernie”co dwa lata. Wciąż mieszka w Ann Arbor pod Detriot.

– Lubię to akademickie miasto – mówi ze spokojem, pogodzona z losem. – Jest tu dużo polskiej inteligencji, której mi brakowało w poprzednich miejscach Stanów Zjednoczonych, gdzie mieszkaliśmy.

Uczestniczy aktywnie w życiu miejscowej Polonii. W Ann Arbor prężnie działa samodzielny oddział Kongresu Polonii Amerykańskiej, Irena Kliman pracuje w jego zarządzie, była nawet wiceprezesem. KPA podejmuje wiele cennych inicjatyw na rzecz Polski i polskości w USA, np. dwa razy w roku Polonusi z tego okręgu zbierają odzież, segregują ją i przesyłają do polskich sierocińców, domów starców i placówek dla umysłowo chorych. W Solecznikach, na ukochanej Litwie Ireny Kliman, zaadoptowali polski dom dziecka, gdzie posyłają nie tylko dary, ale i pieniądze.

– Teraz też przekazałam sierotom z Solecznik pewną kwotę – mówi, że dolary odebrał kierownik tego domu dziecka w Druskiennikach, skąd właśnie wróciły z „Anielcią”. Aniela Gozdawa jest też wilnianką, koleżanką z Gimnazjum Nazaretanek, po repatriacji warszawianką.

Pani Irena lubi jeździć do Druskiennik, zażywa tam kąpieli solankowych i zdrowego leczniczego klimatu pośród sosnowych lasów. Kurort nad Niemnem odwiedziła już w życiu kilkanaście razy, znała go zresztą jeszcze sprzed wojny, poznała w nim nawet Józefa Piłsudskiego. Marszałka znał dobrze jej ojciec, który przedstawiając mu kiedyś córkę powiedział: „Pamiętaj, że poznałaś wielkiego człowieka”.

Miała wtedy osiem lat, Piłsudski pogłaskał ją po głowie. – Doskonale pamiętam jego twarz. Był serdeczny, ciepły, w szarym legionowym mundurze –wspomina, że chętnie siadywał na swojej ławeczce nad Niemnem, a w Druskiennikach wille były drewniane, nie betonowe bunkry, jak obecnie.

– W tym roku odwiedziłam je już po raz ostatni – wzdycha, zmęczona nieco wspomnieniami.

Tak, w tym roku postanowiła pożegnać się już na zawsze Polską i z Litwą… W czasie pobytu w Druskiennikach pojechała jeszcze na cały dzień do Wilna. Odwiedziła po raz ostatni grób matki, Ostrą Bramę, cmentarz na Rossie – spoczywa tam wielu jej krewnych i przyjaciół, no i oczywiście Matka Marszałka Piłsudskiego oraz serce jej syna.

– Zapaliłyśmy z Anielcią wszędzie znicze, ale wszystko co polskie, takie teraz w Wilnie zaniedbane… – opowiada w mieszkaniu przyjaciółki na Mokotowie, gdzie zatrzymała się w Warszawie. Oglądamy zdjęcia z ich szkolnych lat: dziewczynki z warkoczykami, w mundurkach z 28-osobowej klasy u Nazaretanek, gdzie spędziły razem osiem lat.

Uczennice tej szkoły wciąż mają ze sobą kontakt, organizują zjazdy absolwentek w Warszawie, choć przyjeżdża ich już coraz mniej… Pamiętają jeszcze wiele powiedzonek swoich wileńskich nauczycieli, szczególnie surowe słowa ich matematyka: „Panna Wysocka głupstwa gadasz”, czy: „Wlazł na gruszke, trząsł pietruszkę, a jaka słodka cebula!”.

Irena Kliman się wzrusza. – Naszego Wilna już dziś nie ma. Zostały kościoły, kamienie, ale nie słychać prawie języka polskiego…
Nie ma już ślizgawki w Ogrodzie Bernardyńskim; nie ma dawnych kawiarni, gdzie się umawiała na pierwsze randki; a główną ulicę Mickiewicza, gdzie się spacerowało spotykając całą śmietankę Wilna, zamieniono na ulicę Gedymina…

Nawet Ostra Brama, gdzie Litwini nie zdjęli jeszcze wotum od Marszałka Piłsudskiego w kształcie serca ze srebra podpisanego: „Matko, dziękuje za Wilno”, wydaje się już obca, a wygrawerowane litery jakby nieprawdziwe… Bo wystarczy wziąć pierwsza z brzegu gazetę w języku litewskim, aby dowiedzieć się, że Polacy to byli „okupanty”…

Jak ocenia swoje życie?

– Było różnie. Na pewno miałam pogodne, piękne dzieciństwo. I zawsze odczuwałam opiekę Bożą. Może dlatego, że całe życie modliłam się do Matki Boskiej Ostrobramskiej i nosiłam Wilno w sercu…. – rozważa, ocierając oczy chustką.
Szczęśliwe dzieciństwo dało jej solidny fundament, siłę, wiarę i nadzieję.

Pomogło przetrwać koszmar wojny, utratę ziem rodzinnych i zachować siebie. Do dziś szanuje tradycje, dawne zwyczaje, kocha piękno i nawet – pomimo doskonałego akcentu angielskiego – wciąż mówi z lekkim kresowym zaśpiewem….

– Do dziś też noszę w sobie obraz pagórków i lasów zielonych; słyszę słowa ojca, który zabierał mnie z siostrą na pole, pokazywał maki i bławatki, tłumaczył jakie zboża, a jakie chwasty… – roztkliwia się.

W 1986 roku pojechała do rodzinnego majątku Bielawy. Znalazła… odłóg. Po domu zostały tylko fundamenty, zarosła lipowa aleja, zdziczał sad. Mogiły ojca też nie udało się jej odszukać. Ocalały jedynie dwa krzewy róż: białej i czerwonej. Akurat kwitły. Patrząc na ich zdziczałe, białe i czerwone kwiaty przypomniała słowa matki, kiedy je sadziła: „To takie moje dwie dziewczynki…”.

Irena Kliman żyła w trzech krajach. Polskę ukochała, Anglię polubiła, a Ameryka była jej łaskawa… Dziś została na świecie sama, od trzynastu lat towarzyszy jej tylko pies, terrier walijski. Jej siostra bliźniaczka mieszka w Toronto, w Kanadzie, jest jednak zajęta swoją rodziną, wnukami. Rzadko się widują, choć często rozmawiają. Są jednak różnojajowe… Niczym dwie odmienne róże posadzone przez ich matkę…

Czasem rozmyśla o Aloszy… Dlaczego go nie wydała w czasie formowania się polskiej armii w Uzbekistanie? Przecież do dziś widzi jak Alosza przychodzi po nią, nocą, z enkawudowcem do wileńskiego mieszkania, jak spokojnie patrzy, kiedy jest zabierana do więzienia na Łukiszkach. Alosza wydał ją z premedytacją. Choć był jej kolegą ze studiów prawniczych… I nie drgnęła mu nawet powieka, kiedy usłyszał wyrok skazujący ją na piętnaście lat ciężkich robót na Syberii…

Los chciał, że po dwóch latach to od Ireny zależało życie Aloszy. Wystarczyło, żeby szepnęła słowo, że współpracował z NKWD, że był bolszewikiem, a nie udałoby mu się opuścić Związku Radzieckiego. Bo dla komunistów u generała Andersa, który też przeszedł bolszewickie więzienia, miejsca nie było.

– Stoczyłam wtedy ze sobą wewnętrzną walkę – przyznaje. – Ale on prosił… Nie chciałam go osądzać, zostawiać na tej strasznej ziemi… Postąpiłam jak chrześcijanka.

W Iraku chciała sprawdzić w jakim oddziale wojska Alosza stacjonuje. W ewidencji przy jego nazwisku zobaczyła jednak słowo „dezereter”. Okazało się, że należał do tych licznych, którzy potrafią fabrykować swoje oblicze moralne i ideologiczne, a potem jeszcze głoszą jeszcze swoje męczeństwo. Szeroko i głośno.

Nigdy jednak nie czuła nienawiści. Tylko żal… Do kogo? Chyba do losu.. Że jej młodość przypadła na czas wojny, że pomimo poniewierki i poświęceń straciła bliskich, dom, ojczyznę. Na swoim przykładzie nie może potwierdzić, że człowiek jest kowalem własnego losu.

Irena Kliman z domu Wysocka nie lubi opowiadać o swoich dziejach. Rozdrapywać ran, ani się skarżyć. To jej pierwsza kilkugodzinna rozmowa z reporterką.

– Zdecydowałam się, bo to już moje pożegnanie z Polską, Wilnem, Druskiennikami. To moja ostatnia podróż do Ojczyzny, więc postanowiłam trochę porozmawiać. Dla prawdy losów i prawdy historii… – jej oczy znowu napełniają się łzami; widać, że opowiadanie to musi okupić silnym wzruszeniem.

Żegnając się w Warszawie zapewnia jeszcze, że do końca swoich dni będzie nosić w sercu Wilno.

– Najgorzej, że nie mam już z kim o Wileńszczyźnie rozmawiać – ubolewa. – Ostatni Wilnianin w Ann Arbor niedawno umarł…

Teresa Kaczorowska

Reportaż został opublikowany w 2005 r. w periodykach literackich: „Znad Wilii” (Wilno, Litwa) i „The Periphery” (USA)