Skrzydła i korzenie
Dom Lili i Tadeusza Witkowskich, w akademickim mieście Ann Arbor pod Detroit, w stanie Michigan. Siedzimy w trójkę, bo ich dzieci już dawno wyfrunęły z gniazda, w salonie połączonym z kuchnią. Cała ściana książek, kilka ciekawych dzieł sztuki współczesnej, trochę kwiatów, także ciętych – wczoraj Lila miała urodziny. Szczególnie piękne są duże bukiety herbacianych róż, w Ameryce jakoś dłużej zachowują świeżość.
Jest sobota, 19 listopada 2005.
Cztery teczki z Polski w Ameryce
Gospodarz pokazuje cztery swoje teczki. Przywiózł je latem 2005 z Instytutu Pamięci Narodowej w Warszawie. Jedna pochodzi z Ostrołęki. Minister spraw wewnętrznych, za pośrednictwem Biura Śledczego, podaje:
„Tadeusz Witkowski, syn Tadeusza i Teresy z d. Nowicka, [powinno być: Nitowskiej] ur. 4 lutego 1946 r. w Rutce [powinno być: w Rutkach]. Pochodzenie społeczne: robotnicze. Bezpartyjny. Wykształcenie wyższe. Żonaty. Doktorant Instytutu Badań Literackich, aktualnie nie pracuje. Zamieszkały: ul. Nowotki 28 w Przasnyszu.
Wymieniony działalność w Związku NSZZ „Solidarność” rozpoczął w marcu 1981 r., wszedł w skład prezydium Oddziału NSZZ „Solidarność” w Przasnyszu. Do Związku zapisał się będąc pracownikiem Ostrołęckiego Ośrodka Kultury. Jest współredaktorem wydawanego przez Oddział pisma „Przasnyska Solidarność”. W piśmie tym dobiera tendencyjne artykuły z pracy związkowej, bezkrytycznie popiera wszelkie inicjatywy KK i Regionu, podejmuje z innymi decyzje o strajkach i akcjach protestacyjnych w zakładach pracy, m.in. strajk protestacyjny w związku z wydarzeniami w Bydgoszczy, strajk 28 października br., akcje plakatowe przeciwko środkom masowego przekazu.
Usiłuje skierować Oddział na działalność polityczną i ideologiczną. Sam pisemnie stwierdza, że od chwili powstania Oddziału przewodniczący wyhamowuje wszelkie inicjatywy zmierzające do ideologicznego zaktywizowania członków Związku, sabotuje decyzje władz Regionu i KK. Jest zdecydowanym przeciwnikiem PZPR i SB. W przeszłości był podejrzany o malowanie napisów o wrogiej treści na budynkach Uniwersytetu Warszawskiego. Podpisał również list 22 skierowany do Sejmu PRL w 1976 r. List ten wyrażał sprzeciw wobec projektu zmian w Konstytucji PRL, wprowadzającego określenie sojuszu ze Związkiem Radzieckim.
Wobec Komisji Zakładowej ZWAR, 28 listopada 1981 r., przyznaje na piśmie, że jesienią 1976 r. prowadził akcję na rzecz rzekomo uwięzionych pracowników Radomia i Ursusa oraz wyrażał protest przeciwko aresztowaniu członków i współpracowników KOR-u. Utrzymywał ścisły kontakt z Regionem Mazowsze. W dniu 17 grudnia 1981 r. usiłował zorganizować manifestację i wiec, wraz z mszą polową na rynku w Przasnyszu. Zamiaru nie urzeczywistnił w związku z internowaniem dnia 13 grudnia br.”.
– Jak czyta się o sobie esbeckie teczki w Ameryce?
– Racjonalnie – odpowiada Tadeusz Witkowski. – Nie znalazłem w nich niczego, co by zachwiało moją wiarę w ludzi. Nikt z kręgu moich najbliższych przyjaciół nie okazał się donosicielem. Agentów wyczuwałem na odległość. Ponadto przestudiowanie tych czterech teczek pozwoliło mi zrozumieć, jak funkcjonowały służby specjalne w państwie totalitarnym. Uważam, że nie ma w nich faktów całkowicie wymyślonych. Funkcjonariusze SB działali sumiennie, choć poziom ich inteligencji był różny.
Gdy rozmawiamy w Ann Arbor ma 59 lat oraz amerykański tytuł doktora filozofii w dziedzinie języków i literatur słowiańskich. Para się głównie przekładami oraz redagowaniem literackiego periodyku „Periphery”. Przygotowuje też do druku zbiór swoich szkiców, pisanych na emigracji lub dotyczących Polonii w USA. Wtedy, w Ann Arbor, jeszcze nie wiedział, że „zagłębienie się” we własne teczki sprawi, iż zacznie pisać i rozsyłać swój „Okólnik”, badać dalej archiwa IPN, że trafi na kolejne ciekawe dokumenty i zacznie publikować odkrywcze artykuły na ten temat.
Że zasłynie nie tylko jako „emigracyjny lustrator”, lecz także jako „terminator”, kojarzony z nazwiskami dwu ważnyych postaci życia publicznego w Polsce: ks. prof. Michała Czajkowskiego oraz Zygmunta Solorza. Nie przypuszczał też wtedy, że stanie się członkiem Komisji Weryfikacujnej d/s WSI mianowanym przez Jarosława Kaczyńskiego.
Związany z rodzinnym Przasnyszem
Pierwszy raz został zatrzymany, choć tylko na czterdzieści osiem godzin, w 1968 roku. Jak napisał po wielu latach Komendant Wojewódzki MO w Ostrołęce w decyzji o internowaniu Tadeusza Witkowskiego, brał on wówczas „udział w wystąpieniach antypaństwowych”, ale tak na prawdę były to tylko protesty studenckie.
– Najpierw były to protesty pod zdjęciu „Dziadów” ze sceny Teatru Narodowego. Byłem wtedy na drugim roku polonistyki. 8 marca, kiedy zorganizowano na uniwersytecie wiec protestacyjny w związku z usunięciem z uczelni dwóch studentów, zaczęły się bicia. Podczas jednego z wieców na Krakowskim Przedmieściu, podjęto decyzję o strajku ostrzegawczym.
Zamierzałem wraz z kolegą, Januszem Pawłowskim, poinformować Wydział Chemii na Ochocie o decyzji komitetu strajkowego przez umieszczenie w bezpośrednim sąsiedztwie jego budynków stosownych informacji. I złapali nas z farbą. Śledztwo ciągnęło się kilkanaście miesięcy, ale nie znaleziono podstaw, aby nas wyrzucić z uczelni i wcielić do wojska. Wykręciliśmy się jakoś, nikogo nie obciążając – wspomina.
Polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim skończył w 1971. Marzył o karierze naukowca. Wiedział jednak, że względu na tę przeszłość, nie ma szans na pracę dydaktyczną ze studentami, ani doktorat na uniwersytecie. Rozpoczął więc zawodowe życie jako polonista w szkole średniej w Przasnyszu, a po półtora roku zdał egzaminy na studia doktoranckie w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk w Warszawie.
Otrzymał stypendium z PAN, później w 1979 roku – również stypendium Tadeusza Borowskiego ze Związku Literatów Polskich (był członkiem Koła Młodych, którym opiekował się Krzysztof Karasek). Pomieszkiwał trochę w Warszawie, ale częściej w domu rodzinnym w Przasnyszu, gdzie się ożenił z Alicją (Lilą) Turkiewicz i gdzie przyszło na świat ich troje dzieci.
– Poza przygotowywaniem rozprawy doktorskiej musiałem jednocześnie pracować, między innymi w Ostrołęckim Ośrodku Kultury, aby pomóc w utrzymaniu rodziny. Udzielałem się też w opozycji: zbierałem pieniądze dla KOR-u, to w tamtym czasie podpisałem list w sprawie poprawek do konstytucji – pamięta.
W semestrze letnim 1980 zaczął nauczać w białostockiej filii Uniwersytetu Warszawskiego. Wkrótce uczelnia ta zerwała z nim umowę o pracę. Do dziś zresztą nie otrzymał zapłaty za semestr prowadzonych zajęć. Zaczął podejrzewać interwencję bezpieki – wtedy domyślał się, dziś ma dowody na to, że gdziekolwiek próbował podjąć stałą pracę, interweniowała bezpieka i rektor filii UW w Białymstoku, profesor Juliusz Łukasiewicz, wykonywał tylko polecenia.
Wskutek interwencji SB nie mógł ani nauczać na uniwersytecie, ani nawet pracować w Ostrołęckim Ośrodku Kultury. Całe szczęście, że w spadku po rodzinie ojca otrzymał kamienicę czynszową w Przasnyszu, i wraz z nią duży ogród, gdzie można było hodować kury, nutrie i króliki.
– Zagłodzić nas nie mogli – śmieje się.
W 1979 roku wyjechał (z poczuciem dumy) w pierwszą podróż na Zachód: na audiencję papieską do Rzymu. Przez Wenecję, Florencję, potem został jeszcze na dwa miesiące we Francji, aby podreperować rodzinny budżet pracą w czasie winobrania. Paszport udało mu się dostać, pomimo że był związany z opozycją. Zdecydowanie odrzucił propozycję współpracy z SB – próbę pozyskania go wtedy przez służby opisał w liście do zarządu Oddziału Warszawskiego ZLP, a treść listu podał „bezczelnie” do wiadomości Komendy Wojewódzkiej MO w Ostrołęce.
Po wizycie Jana Pawła II w 1979 roku, aparat ucisku już nieco łagodniej traktował ludzi wyjeżdżających na pielgrzymki do Rzymu. Domyślał się jednak, że wypuszczając go na Zachód Służba Bezpieczeństwa realizowała, tak czy inaczej, swoje cele operacyjne. Na granicy w Cieszynie zrewidowano go, rozbierając do naga (podczas gdy autobus pełen pasażerów czekał…), w poszukiwaniu materiałów obciążających zaglądano nawet w tyłek.
Z osobistego notesu wydarto kartki z niektórymi adresami kontaktowymi i – jak wynika z teczki ostrołęckiej – wszystkie te strony z adresami sfotografowano. Podobnie, gdy wracał pociągiem przez Zgorzelec. Pociąg pojechał dalej do Warszawy, ale Witkowskiego wysadzono i zgodnie z nadesłanymi instrukcjami, znowu dokładnie przeszukano.
– Czułem, że tak będzie, dlatego zgromadzone na Zachodzie książki zostawiłem na uniwersytecie we Freiburgu, z prośbą o przesłanie ich na adres zatrudnienia mojego promotora, profesora Janusza Sławińskiego z Instytutu Badań Literackich. Umówiłem się z nim wcześniej. Wszystkie materiały doszły – opowiada.
Na przełomie lat 1980/1981 Tadeusz Witkowski, wraz z Mariuszem Bondarczukiem, najbliższym w jego mieście kolegą, zaczęli organizować ludzi wokół „sprawy” i zakładać w Przasnyszu NSZZ „Solidarność”. Od początku 1981 roku wydawali też lokalną gazetkę „Solidarność Przasnyska”. Wszystko to skrzętnie odnotowano w teczkach, np. jeden z raportów podaje:
„…Tadeusz Witkowski, gdy był w Oddziale NSZZ „Solidarność” w Przasnyszu, próbował utworzyć opozycję przeciwko rządowi PRL. Ideologicznie związany był z ekstremistycznymi kołami NSSZ „Solidarność”.
Według innego raportu Witkowski był w Przasnyszu „duchowym przywódcą Związku Młodzieży Demokratycznej”.
Plany opozycji pokrzyżował stan wojenny.
Do więzienia prosto z biura NSZZ „Solidarność”
W jednej z czterech przywiezionych z Polski teczek jest nakaz z 12 grudnia 1981 roku o doprowadzeniu Tadeusza Witkowskiego i umieszczeniu w ośrodku odosobnienia w Iławie. Polecenie podpisał komendant wojewódzki MO w Ostrołęce W. Dąbrowski. Zanotowano też: „Zatrzymany zapoznał się z nakazem, lecz odmówił podpisu”.
– Dlaczego?
– I tak by mnie zabrali… – odpowiada doktor filozofii w swoim amerykańskim mieszkaniu. Gdy z rozkazu generała Jaruzelskiego wprowadzano w Polsce stan wojenny, miał 35 lat.
„Sierpień Mazowsza” to tytuł nowego pisma, którego pierwszy numer przygotowywał akurat do druku. Miało się rozchodzić, po porozumieniu się z sąsiednimi Oddziałami NSZZ „Solidarność”, na całym Północnym Mazowszu. I właśnie wieczorem, 12 grudnia 1981, kiedy składali nowy tytuł w biurze Oddziału w Przasnyszu, z Mariuszem Bondarczukiem i ostrołęckim prawnikiem Januszem Domańskim, ujrzeli po powrocie z krótkiej kolacji w rodzinnej kamienicy, wybite szyby w gablotach NSZZ „Solidarność”. A przed samą północą, gdy znaleźli się znowu w domu Tadeusza, ktoś zakołatał ostro do drzwi …
– Wkroczyła grupa ok. dziesięciu mężczyzn w milicyjnych mundurach, pod dowództwem porucznika Romualda Samsona. Znałem go z oficjalnych zebrań w urzędzie miasta. Zachowywali się jak odurzeni alkoholem albo innym środkiem. Nie przypuszczaliśmy, że został ogłoszony stan wojenny.
Wylegitymowali nas, oznajmiając, że mają nakaz aresztowania. Próbowałem się bronić, krzyczałem, więc zaczęli bić mnie pięściami. Zbudziła się rodzina, w tym moja matka i dzieci. W końcu zakneblowali mi usta, wynieśli i wrzucili do suki. Zdążyłem jednak obudzić całą kamienicę. Dzięki temu nie doszło do rewizji w mieszkaniu, gdzie miałem cenne wydawnictwa.
I dorzuca: – Samson został pozytywnie zweryfikowany i jest do dziś oficerem policji w Polsce…
Nad ranem zawieziono ich do komendy wojewódzkiej MO w Ostrołęce. Tam dowiedzieli się, że wprowadzono stan wojenny, oni zaś internowani. Domańskiego zabrali w kapciach, a był mróz. Skuci w kajdankach, w dużym milicyjnym konwoju, dojechali do Iławy.
– Z województwa ostrołęckiego zgarnięto w tę noc około 80 osób – przypuszcza.
Dobrze pamięta ponure, lodowate więzienie w Iławie, z myszami i szczurami. W ośmio-dwunasto-osobowych celach piętrowe prycze, odkryte cuchnące kible, brud. Później trochę ich porozdzielano, ale przez pierwsze miesiące byli gorzej traktowani niż więźniowie. Obecni wśród nich kryminaliści przyjmowali reguły gry internowanych, zachowywali się poprawnie.
Okropne jedzenie zaczęła stopniowo wspomagać żywność z paczek Episkopatu i Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Po kilku miesiącach mogli ich odwiedzać duchowni i rodzina. Matka, Teresa, przyjechała na widzenie pierwsza, około Nowego Roku 1982. Następnie żona Lila, z dziećmi. Później bywali raz w miesiącu.
Na protesty internowanych reagowano akcjami pacyfikacyjnymi, zarówno w Iławie, jak i w podobnym więzieniu w Kwidzynie – drugim miejscu jego internowania. Skargi adresowane do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i formalne doniesienia do prokuratury o popełnieniu przez służbę więzienną przestępstwa nie odnosiły żadnego skutku.
W bibliotekach więziennych można było wybrać coś do poczytania, trochę lektur przywieziono Witkowskiemu z domu, ale pracy nad doktoratem nie dało się kontynuować. Dlatego do dziś wdzięczny jest profesorowi Sławińskiemu, u którego przygotowywał rozprawę poświęconą problemom etycznym we współczesnej poezji, że 31 marca 1982 roku napisał list w jego obronie (też znalazł się w teczce).
Promotor wysoko ocenił zaawansowany już doktorat, a swego doktoranta określił w liście jako „człowieka wyraźnie uzdolnionego do pracy badawczej i krytyczno-literackiej”. Przypomniał szereg jego wartościowych szkiców, artykułów oraz recenzji opublikowanych w renomowanych czasopismach naukowych i literackich, mięczy innymi w „Tekstach”, „Więzi” oraz w książkach zbiorowych. Podkreślił także udział Witkowskiego w rozlicznych seminariach i konferencjach naukowych. Profesor Sławiński pisał:
„Świadczy to nader pozytywnie o przygotowaniu mgr Witkowskiego, o jego umiejętnościach zawodowych, oryginalności myślenia, biegłości pisarskiej. Spotkały się one z uznaniem środowiska naukowego i uzyskały pochlebne oceny. Tym bardziej to wymaga podkreślenia, bo sytuacja mgr Witkowskiego wcale nie ułatwia mu pracy naukowo-literackiej.
Mieszkając na tzw. prowincji, z dala od bibliotek, wydawnictw, redakcji, nie mając na co dzień styczności z ludźmi zainteresowanymi takimi jak on sprawami, potrafił uparcie przezwyciężyć utrudnienia i osiągnął zasługujące na uwagę wyniki. Taka postawa nie może nie budzić szacunku”.
– SB traktowało tę opinię z respektem – pamięta Witkowski.
Jak się czuł w więzieniu rokujący takie nadzieje doktorant? Był rozżalony, zaskoczony, przygnębiony?
– Najpierw wszyscy byliśmy w szoku. Nikt nie spodziewał się wprowadzenia pod koniec XX wieku, w środku Europy, stanu wojennego! Esbecy przyjeżdżali, wywoływali nas na przesłuchania, które prowadziła służba więzienna. Nigdy mu jednak nie przyszło do głowy, aby wdawać się z nimi w jakiekolwiek dyskusje.
W jednej z jego teczek, w raporcie z dnia 13 września 1982 roku, oficer SB napisał: „w ośrodku odosobnienia odmawia wszelkich rozmów”.
W więzieniu zdecydował się opuścić kraj…
– Pismo w sprawie wyjazdu na emigrację złożyłem po jednej z akcji pacyfikacyjnych w więzieniu w Kwidzynie. Po prostu doszedłem do wniosku, że nieprędko da się w Polsce coś zmienić, a może poza granicami będę mógł dla sprawy zrobić więcej. Ludzie byli rozstrojeni, dawali się łatwo prowokować, ponosić emocjom, ulegali manipulacjom. Niektórzy zapłacili za to ciężkimi pobiciami, skatowaniem.
Więzienie w Kwidzynie opuścił jako jeden z ostatnich internowanych, 25 listopada 1982.
Wolność i emigracja
Podczas zwalniania wydano mu dokumenty o internowaniu oraz zdeponowane pieniądze. Miał więc na bilet kolejowy do Ciechanowa. Z dworca zadzwonił do oddalonego o dwadzieścia pięć kilometrów domu w Przasnyszu. Żona przyjechała natychmiast, z kolegą Jurkiem Kowalskim. Mieli wówczas leciwą, jugosławiańską zastawę.
W grudniu 1982 roku otrzymał paszport i zgodę na opuszczenie kraju. Postanowił jednak najpierw wypełnić zobowiązania wobec Instytytu Badań Literackich i dokończyć doktorat. Oddał go promotorowi na wiosnę 1983. Jednak jeszcze kilku miesięcy do momentu obrony rozprawy doktorskiej nie mógł już czekać.
– Straciłby ważność mój paszport – skalkulował. – Ponado w Przasnyszu byłem absolutnie izolowany. Ufałem tylko kilku osobom, a w oparciu o nieliczną grupę najbliższych przyjaciół nie dałoby się wiele zdziałać. Nadal pomagałem jednak opozycji w Warszawie, nawet swoją zastawą przewoziłem zakazaną „bibułę”.
W USA znał Stanisława Barańczka, który wyjechał w 1980 roku do pracy w Uniwersytecie Harvarda. W Madison mieszkała też Lillian Vallee – była studentka Czesława Miłosza, tłumaczka literatury polskiej na język angielski.
– Poznałem ją w 1977 roku, kiedy była na stypendium w Polsce. Później utrzymywałem z nią kontakt, nawet w więzieniu. Zgodziła się nas sponsorować po przyjeździe do Ameryki.
W czerwcu 1983 przybył do niej w Madison w Wisconsin, wraz z całą rodziną – żoną Lilą i trojgiem dzieci w wieku sześć-czternaście lat. Organizacją ich pobytu zajęła się luterańska organizacja charytatywna. Otrzymali prawo stałego pobytu i jednoroczny zasiłek na utrzymanie. Przez pierwszy rok uczyli się intensywnie języka angielskiego.
– Ponieważ tytułu doktora formalnie jeszcze nie miałem, Staszek Barańczak poradził mi, abym wysłał podania do kilku amerykańskich uniwersytetów o przyjęcie na studia doktoranckie. Najlepszą ofertę złożył mi błyskawicznie Uniwersytet Michigan w Ann Arbor, wraz ze stypendium, pracą dydaktyczną i doskonałymi warunkami dla rozwoju dzieci. Ale zainteresowały się moją osobą także inne Uniwersytety: Columbia w Nowym Jorku i Kalifornijski w Berkeley.
Amerykański „antykomunistyczny doktorat” zajął mu sześć lat. Obronił go na wydziale slawistyki, kiedy Polska zrzucała kajdany sowieckiej niewoli, 7 listopada 1989. Cały czas ucząc studentów, pisząc artykuły do polonijnej prasy. Lila pracowała wówczas w restauracji, dzieci się kształciły, radząc sobie doskonale w szkołach amerykańskich.
– Żyłem jednak cały czas wydarzeniami w Polsce. Zacząłem współpracować z Kongresem Polonii Amerykańskiej i z Północnoamerykańskim Studium Spraw Polskich, współredagując jego oficjalny organ „Studium Papers”. Bezinteresownie. W ostatnich latach PRL publikowaliśmy w tym piśmie teksty najlepszych dziennikarzy z kraju. Po 1991 roku przestało ono istnieć, spełniło swoją misję.
Przez Kongres zbierał też pieniądze dla Polski. Na przykład w czasie festiwali etnicznych, czy przez polonijny radiowęzeł. W latach osiemdziesiątych zakonspirowanymi kanałami przesyłał, wraz z wielu innymi rodakami, dolary dla Solidarności Walczącej i wydawnictw podziemnych w Polsce. Jest przekonany, że pomoc ta miała duży wpływ na przetrwanie dziesięciu lat „Solidarności” w podziemiu, na obalenie systemu.
– Pomagała wtedy cała Polonia. Ale na pewno o rozpadzie systemu zadecydowała przede wszystkim postawa ludzi w kraju. I mądra polityka Jana Pawła II – zauważa.
Czy po 3 czerwca 1989 myślał o powrocie do Polski?
– Myślałem. Ale dzieci nasze chodziły do szkół, nie chcieliśmy z żoną, aby drugi raz przechodziły kryzys tożsamości, zmieniały otoczenie, kolegów. Już raz zapłaciły za emigrację. Cała trójka ukończyła w Stanach Zjednoczonych studia i raczej do Polski już nie wróci.
Po 1990 roku Tadeusz Witkowski nauczał języka polskiego w Ameryce: w University of Michigan w Ann Arbor oraz w Saint Mary’s College w Orchard Lake. Kontrakty nie są jednak regularne, nie ma zapotrzebowania na utytułowanych nauczycieli polskiego, milej widziani są niejednokrotnie doktoranci.
Wciąż działa w organizacjach polonijnych, był prezesem i wiceprezesem miejscowego oddziału Kongresu Polonii Amerykańskiej. Stara się promować kulturę polską, zaprasza pisarzy, uczonych i polityków z odczytami. Często gości ich w swoim domu.
Cały czas też pisał. Jest autorem ponad stu artykułów krytycznoliterackich i publicystycznych, licznych opracowań, wywiadów i recenzji w książkach zbiorowych i w pismach literackich w Polsce i Stanach Zjednoczonych.
Po angielsku publikował między innymi w „Slavic and East European Journal”, „Polish Review” i w „Periphery” – od 1995 r. jako redaktor naczelny tego pisma (ostatnio z dużą pauzą). I w Polsce – najczęściej w „Nowej Okolicy Poetów”, a ostatnio – w wysokonakładowych dziennikach i tygodnikach.
Zastanawiał się wielokrotnie, czy kiedy dzieci już się usamodzielniły nie wrócić do kraju. Zmiany w kraju po obaleniu systemu ocenia jednak krytycznie. Jesienią 2005 w swoim domu w Ann Arbor wyznał:
– III Rzeczpospolita nie spełniła moich oczekiwań. Śledziłem wszystko co się działo w Polsce i nie miałem złudzeń – w dużym stopniu był to kraj rządzony przez dawne służby specjalne. Zgadzam się z tymi, którzy żądają radykalnej lustracji i dekomunizacji.
Nie mógł napawać go optymizmem fakt, iż poplecznicy dawnego systemu prosperowali lepiej w wolnym kraju niż ich ofiary. Po nowelizacji ustawy lustracyjnej, zaczął mieć nadzieję, że wreszcie pojawi się szansa na zrobienie w Polsce porządku. Aby pomóc ludziom z kręgu znajomych w zrozumieniu jak działał aparat represji, zaczął rozsyłać „Okólnik Lustracyjny”. Część komentarzy przedrukował „Głos”. Później sporo publikował na temat lustracji w „Życiu Warszawy” i „Wprost”. Otrzymał też propozycje współpracy od kilku innych pism.
Powroty do Polski
Pierwszy raz odwiedził Polskę po dziesięciu latach, w 1993. Teraz bywa przynajmniej raz w roku. Przyjeżdża z odczytami, uczestniczy w konferencjach, czasami, jak podczas międzynarodowych Dni Macieja Kazimierza Sarbiewskiego w Płońsku 2005, bierze udział w nocach poetów, wyciąga gitarę i śpiewa pieśni z czasów „Solidarności”. Przez jeden semestr wykładał na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie, inny spędził w Rzeszowie, na badawczej wymianie naukowej.
W 2006 roku zaczął studiować archiwa IPN, realizując swój projekt „Centrum i peryferie”. Dzięki publikacjom pierwszych wyników tej pracy – w „Życiu Warszawy”, „Gazecie Polskiej” i „Wprost” – Witkowski stał się znany w całym kraju.
Od tamtej pory spotkałam się z nim kilka razy w Polsce, najczęściej w jego rodzinnym domu, jak 2 grudnia 2006.
– Niektórzy mówią, że jestem „terminatorem” zza oceanu, inni… że z Przasnysza – śmieje się przy powitaniu.
– I to mi się nie podoba – mówi jego matka, pani Teresa Chmielewska, jak zwykle gościnna i wspaniałomyślna. – Poza tym szperanie w teczkach to praca trudna i ryzykowna – wzdycha obawiając się o syna.
– Mamo, to patriotyczna robota – oponuje jej jedynak, który jak zwykle dzieli swój czas pomiędzy Przasnysz i Warszawę, nie licząc Ameryki.
Nie wyobraża sobie innego scenariusza swego życia. Zimą 2006 widział jeszcze możliwość powrotu do Polski, uważał ją za realną. Miał do kogo wracać, miał wielu ideowych przyjaciół. Zapewne bez problemu uzyskałby pracę wykładowcy akademickiego, choć „pensje nauczycieli akademickich są koszmarnie niskie”. Na przeszkodzie stał co prawda brak mieszkania w Warszawie, ale mógłby dojeżdżać sto kilometrów raz w tygodniu z Przasnysza.
Rodzinna kamienica nie tylko czeka na niego, ale jest cenna emocjonalnie, ponadto z dużym ogrodem i wspaniałym widokiem na mazowieckie przestrzenie, lasy… Choć już się zestarzała i wymaga remontu. W 2008 roku zaczęli z żoną ją remontować, z myślą o powrocie….
Bo jesienią 2007 Tadeusz Witkowski otrzymał korzystniejszą (od akademickiej) ofertę od Antoniego Macierewicza (kompana z więzienia w stanie wojennym). Został głównym specjalistą od spraw edukacji i promocji międzynarodowej, w gabinecie Szefa Służby Kontrwywiadu Wojskowego (SKW). Niestety, skrócona kadencja rządów PiS-u, przyśpieszone wybory parlamenatrne, przerwały tę misję i realny powrót do kraju.
– Pracowałem w SKW tylko trzy miesiące, dokładnie od pierwszego października 2007 do piątego stycznia 2008 roku. Zostałem zwolniony w ramach czystek, które przeprowadził zatrudniony na trzy miesiące Grzegorz Reszka. Bezpodstawnie, stąd odwołuję się do sądu. Sprawa zapewne skończy się w Strasburgu – opowiada z zachmurzonym czołem, w listopadzie 2008.
Dziś jest jeszcze bardziej zatroskany o losy Polski.
– Do władzy ponownie doszli politycy, którzy stawiają na ludzi peerelowskich służb i usiłują wprowadzić porządki rodem z policyjnego państwa. Rozumiejący to, światli, patriotyczni Polacy stanowią dziś mniejszość narodową. Skutki tego mogą być nieobliczalne… – IPN też znalazł się pod obstrzałem. Dla Witkowskiego nie jest to niewytłumaczalne, gdyż w jakiejś mierze poznał jego archiwalne zasoby…
Pociesza się, że emigracja ma również i dobrą stronę. Może stymulować twórczość, stwarzać warunki do przemyśleń i obserwowania wielu spraw z innej perspektywy. W końcu każdy człowiek pragnie emocjonalnie wzrastać, sięgać poza horyzont, wznosić się ponad przeciętność….
– Nie ukrywam, że wciąż tęsknię za krajem, za ludźmi w Polsce. Nadal śledzę wszystkie ważne wydarzenia. Codziennie w internecie czytam polską prasę, oglądam wiadomości. Czuję się Polakiem, nie Amerykaninem. Nie ubiegałem się dotąd o obywatelstwo USA, choć bardzo dobrze kontaktuję z Amerykanami, ale w obecnej sytuacji pewnie o nie wystąpię. Da mi to silniejsze poczucie stabilności i bezpieczeństwa.
Uważa, że do twórczego, produktywnego życia człowiek potrzebuje nie tylko skrzydeł, ale i korzeni. Emigranci zapierają się niekiedy swojej tożsamości, co prowadzi w końcu do poczucia winy…
– Nie należy się wstydzić swojego pochodzenia. To w nim tkwią korzenie, z niego wyrastają skrzydła. Czy bez moich polskich, małomiasteczkowych korzeni byłbym dziś tym, kim jestem? – pyta sam siebie doktor Tadeusz Witkowski.