Małgorzata Szejnert – reporterka spełniona
Urodziła się 28 kwietnia 1936 r. w Warszawie, gdzie ukończyła Uniwersytet Warszawski i do dziś mieszka. Wychowała się jednak i dojrzewała – aż do uzyskania świadectwa maturalnego – z dala od stolicy, w Białej Podlaskiej, gdzie wojna rzuciła jej rodzinę. Jest dziennikarką i reporterką, była też – wraz z Romanem Załuskim scenarzystką filmu pt. „Jeśli się odnajdziemy”. Po studiach dziennikarskich pracowała, m.in. w dzienniku „Kurier Polski” i tygodniku „Literatura”. Po wprowadzeniu stanu wojennego odmówiła pracy w prasie oficjalnej. Współpracowała z pismami opozycji, pisała sprawozdania w Instytucie Psychoneurologicznym w Warszawie. W 1984 r. wyjechała do Nowego Jorku i pracowała w polonijnym „Nowym Dzienniku”. W Ameryce przebywała dwa i pół roku, wróciła dzięki synowi, który wolał Polskę. W 1989 r. była współzałożycielką „Gazety Wyborczej”, gdzie przez piętnaście lat prowadziła dział reportażu, wychowując wielu młodych reporterów.
Książki reporterskie Małgorzaty Szejnert zaczęły ukazywać się od 1972 r., kolejno: „Borowiki przy ternpajku” (LSW, Warszawa 1972), „Ulica z latarnią” (LSW, Warszawa 1977), „I niespokojnie tu i tam” (Pojezierze, Olsztyn 1980), „Szczecin: Grudzień-Sierpień-Grudzień” – współautor Tomasz Zalewski (1984, 2008), „Sława i infamia” (Aneks, Londyn 1988), „Śród żywych duchów” (Aneks, Londyn 1990). Najbardziej znana jej książka to „Czarny ogród” (Znak, Kraków 2007) – epopeja o historycznych dzielnicach Katowic: Giszowcu i Nikiszowcu. Została laureatką Nagrody Mediów Publicznych COGITO 2008 oraz „Górnośląskiego Tacyta”, znalazła się także w finałach kilku innych ważnych konkursów literackich: Nike, Gdynia, środkowo-europejskiej nagrody literackiej „Angelus”. Najnowsza książka Małgorzaty Szejnert to „Wyspa klucz” (Znak, Kraków 2009) – reportaż o Ellis Island, nowojorskiej wyspie, gdzie w latach 1892-1954 istniała stacja przyjmująca napływających do Stanów Zjednoczonych emigrantów z całego świata. Opowiada o funkcjonowaniu tej instytucji, jej załodze, a także o mało znanych losach emigrantów. Szejnert przestudiowała losy wielu z nich na podstawie listów, wspomnień, fotografii w działającym na Ellis Island Muzeum Emigracji.
Jedna z najlepszych reporterek polskich wypowiada się bez krzyku, cicho, powściągliwie, klarowną polszczyzną. Zawsze uczyła dziennikarzy, że tekst powinien wywoływać emocje, a nie je opisywać. Ostatnio przewodniczyła jury konkursu reporterskiego, któremu patronuje Ryszard Kapuściński i „Gazeta Wyborcza” (laureatów pierwszej edycji poznaliśmy w maju 2010). Małgorzata Szejnert należy do ZAiKS-u, jej hobby to narciarstwo.
Rozmowa Teresy Kaczorowskiej z Małgorzatą Szejnert podczas VI Spotkań z Literaturą w Muzeum Romantyzmu w Opinogórze
Teresa Kaczorowska: – Pierwsze pytanie jakie nasunęło mi się po zapoznaniu się z Pani biografią zawodową, to kiedy miała Pani najlepszy w życiu czas. Czy w Polsce Ludowej, kiedy była młodą dziennikarką i pisała społeczne reportaże? W stanie wojennym – gdy współpracowała z opozycją? Czy w USA, jako dziennikarka nowojorskiego „Nowego Dzienniku”, a może w „Gazecie Wyborczej”, którą Pani współtworzyła i kierowała działem reportażu? A może ten najlepszy czas trwa obecnie, gdy jest Pani już wolnym reporterem i po dłuższej przerwie wróciła do pisania książek?
Małgorzata Szejnert: – Dziś często wielu autorom może wydawać się, że w czasach cenzury nie można było czerpać radości z pisania. A ja pamiętam odkrywanie ciekawych tematów społecznych podczas jeżdżenia po Polsce, zwłaszcza, że byłam młoda, pełna zapału i ciekawości świata. Najpierw zajmowałam się zbieraniem informacji, reportaże zaczęłam pisać dla „Polityki”, z którą współpracowałam, a potem w tygodniku „Literatura”, gdzie był zespół świetnych reporterów. Mimo ograniczeń tamtego systemu przeżywaliśmy i satysfakcję kiedy udało się nam napisać coś ważnego, bliskiego prawdy, nasuwającego refleksje. To była tak zwana „szkoła małego realizmu”. Nie pisało się o przyczynach zjawisk, bo to było absolutnie zakazane, ale pokazywało realia życia, na przykład w jakich warunkach człowiek mieszka, pracuje, jak jest leczony, jak dojeżdża do pracy.
Szczegóły te – ubrane w dobry język i formę – skłaniały czytelnika do wyciągania wniosków. Dla mnie był to okres bardzo ciekawy. Doprowadził mnie do strajku w stoczni szczecińskiej. Szef „Literatury”, Jerzy Putrament, kiedy mu powiedzieliśmy, że chcemy tam jechać jako wysłannicy gazety, okazał się liberalny. Wydarzenia w 1980 roku stały się dla nas głębokim przeżyciem. Byliśmy w stoczni nie tylko reporterami z „Literatury”, ale pomagaliśmy wydawać biuletyn strajkowy. To było ważne przeżycie. Po 1981 roku stałam się innym człowiekiem.
– Nastał jednak zaraz stan wojenny.
– Ale nie był on dla mnie taki straszny. W stoczni zaprzyjaźniliśmy się z kilkunastoosobowym prezydium strajkowym w Szczecinie. Ówczesne wydarzenia były tak niezwykłe i przełomowe, że postanowiliśmy z moim przyjacielem Tomkiem Zalewskim napisać o nich książkę. Kiedy wprowadzono stan wojenny straciliśmy pracę w „Literaturze”, a właściwie nie chcieliśmy tam pracować, byliśmy już innymi ludźmi, wymagaliśmy od siebie więcej. Jakoś sobie radziliśmy, wszyscy byli wtedy biedni i nie było to dotkliwe. Ja dostałam pół etatu w Instytucie Psychoneurologicznym w Warszawie. Cały czas pisaliśmy naszą książkę. Byliśmy nią bardzo zajęci, zapracowani, jeździliśmy do Szczecina, uzupełnialiśmy materiał w konspiracji, gdyż część naszych bohaterów została internowana. Książka „Szczecin: Grudzień-Sierpień-Grudzień” ukazała się w podziemiu, jako pierwszy tom Archiwum NSZZ „Solidarność”, i została przez niego nagrodzona. Dzięki pracy nad nią udało się nam uniknąć beznadziejności stanu wojennego, zachować też aktywność reporterską.
– Ale zdecydowała się Pani zaraz potem wyjechać do Stanów Zjednoczonych…
– Tak, ze względu na syna, pragnęłam, aby był wolny. Ale on nie chciał mieszkać w Nowym Jorku i po niespełna trzech latach wróciliśmy do Warszawy. Mimo że ja bardzo lubiłam pracę w „Nowym Dzienniku”. Po raz pierwszy w życiu pracowałam w wolnej gazecie, bez cenzury, bez żadnych ograniczeń i skrępowania. Było to niesamowite przeżycie, zwłaszcza, że redaktorem naczelnym był wspaniały człowiek, Bolesław Wierzbiański, który wiele zrobił dla Polski. Kolejne moje wielkie emocje zawodowe to współtworzenie „Gazety Wyborczej”. Jej działem reportażu kierowałam aż piętnaście lat. W sumie nie mogę więc narzekać. To oczywiste, że w PRL-u nie byłam dziennikarką niezależną, mimo iż nie należałam do żadnej partii. Byłam skrępowana ówczesnymi ograniczeniami, jak każdy dziennikarz, ale wstydzić się, ani odwoływać nie mam czego. Uważam swoje życie dziennikarskie za spełnione. Choć samo pisanie zawsze mnie męczy, nie piszę łatwo.
– Uważa Pani reportaż za gatunek literacki, czy dziennikarski?
– Są reportaże które nie wychodzą poza poprawną formę dziennikarską, inne łączą powinność dziennikarską z literaturą. To zależy od wrażliwości i talentu autora, wczucia się w psychikę bohaterów, zdolności do wyrażenia tego w tekście. Natomiast każdy reportaż – dziennikarski czy literacki – musi operować prawdziwym językiem, nie sztancą.
– Ostatnio skupia się Pani na reportażu historycznym, zaczyna pisanie od gromadzenia dokumentacji, a nie od spotkań i rozmów z ludźmi, jak czyniła to w reportażu społecznym…
– To prawda. Moje ostatnie reportaże mają obszerną dokumentację historyczną, są przerośnięte historią. Stało się to spontanicznie, sama zadawałam sobie pytanie dlaczego tak jest. Po prostu w pewnym momencie zaczęły mnie interesować tematy, o których nie da się pisać bez sięgania w historię.
– Zatrzymajmy się nad najbardziej znaną Pani książką reporterską „Czarny ogród” z 2007 roku. Jest to imponująca saga o katowickich dzielnicach Giszowcu i Nikiszowcu. Książka spełnia zarówno wymagania naukowe, gdyż ma bibliografię, przypisy, indeks nazwisk – a jednocześnie jest reportażem przybliżającym mało znane fakty o pierwszych miejscowościach i rodach Górnego Śląska. Jest w tej książce historia twórców śląskiego przemysłu, ich potomków, życia społecznego Ślązaków, ich obyczajów, kultury. A wszystko ułożone historycznie, w chronologii czasowej, uporządkowane, podparte autentyczną historią Śląska. Może przybliży Pani nieco ten mało znany, tutaj na Mazowszu, region.
– Mówić o Śląsku jest bardzo trudno, to otchłań. Jego historia przemysłowa zaczęła się nie od węgla, lecz od galmanu, i jest niesamowicie ciekawa. Pojechałam do Giszowca z zamiarem stworzenia reportażu współczesnego, a historia wciągnęła mnie tak mocno, że bałam się, iż nie zdołam się przed nią obronić. Trudność uchronienia się przed historią, ażeby ocalić żywy materiał współczesny, jest zrozumiała, bowiem łatwiej i prościej pracuje się w archiwum czy bibliotece niż z żywym człowiekiem.
Docieranie do ludzi, odbywanie wielu spotkań i rozmów, wyciąganie z nich esencji jest bardzo męczące i najtrudniejsze dla reportera. Wymaga dużych wyrzeczeń. Zwłaszcza, że często, jak na przykład na Śląsku, trzeba najpierw ludzi do siebie przekonać. Istnieje więc pokusa, aby korzystać ze źródeł już napisanych i nie zmagać się z żywym człowiekiem. Istnieje też druga pokusa: historia już z góry hierarchizuje, lata dokonują weryfikacji osób i wydarzeń, a jeśli reporter szuka w czasie teraźniejszym, to musi nieustannie weryfikować samodzielnie. Czasami trzeba rozmawiać z dwudziestoma osobami, a dopiero dwudziesta pierwsza ma coś do powiedzenia. Moje pokolenie jest niedouczone z historii, uczyliśmy się jej z radzieckich książek. Ja dość długo wierzyłam, że zbrodni w Katyniu dokonali Niemcy. Odkrywam w historii fascynujące rzeczy, bo jej nie znałam.
– Wróćmy do współczesnego Giszowca. Co sprawiło, że zajęła się Pani tym tematem?
– W stanie wojennym pracowałam na pół etatu w Instytucie Psychoneurologicznym w Warszawie, skąd wysłano mnie pewnego dnia w delegację do Katowic. W katowickiej dzielnicy Giszowiec powstał ośrodek rehabilitacyjny dla dzieci z ciężkimi chorobami neurologicznymi, który polecono mi opisać. Ośrodek był wzorowy, dzielnica piękna, typu „stare miasto-ogród”, co mnie zachwyciło. Okazało się, że założycielami Giszowca i kopalni Giszowiec (później Wieczorek) była Spółka Giesche. Myślała ona nowocześnie – że przekwalifikowani z rolników górnicy będą wydajniej pracować, jeśli zapewni im się godziwe warunki życia: własny domek z szopką, ogródkiem i jabłonią – czyli spełni marzenia ludzi, którzy na początku zeszłego stulecia uprawiali jeszcze ziemię. Wielu z nich miało kłopot ze zdefiniowaniem swojej narodowości. Jedni czuli się Niemcami, inni Polakami, jeszcze inni mówili o sobie: Jożech je Ślązok.
Pierwsi lokatorzy zaczęli się wprowadzać do domków Giszowca w 1907 roku. W jego centrum stały: pralnia, łaźnia, gospoda, szkoły i cały ciąg sklepów, a przy uliczkach piekarnioki (gdzie kobiety mogły upiec chleb i poplotkować). Na Śląsku takich zespołów z przełomu wieków było wiele – po to aby związać ludzi z kopalnią. Ale zespół w Giszowcu, który zobaczyłam był absolutnym cudem! Z przepięknymi domami i całą sferą socjalno-gospodarczą kwalifikował się na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Kiedy przyjechałam był jednak rozjeżdżany przez koparki i na jego miejscu powstawało blokowisko. Kazimierz Kutz nakręcił o tym film „Paciorki jednego różańca”, co nieco zahamowało niszczenie. Giszowiec zrobił na mnie niesamowite wrażenie i pomyślałam, że jest to świetny temat na książkę. Po latach, już w XXI wieku, wróciłam do Giszowca i tak powstała książka.
– Kazimierz Kutz porównał „Czarny ogród” do meteorytu, który spadł na Śląsk. Napisał, że Pani książka pokazuje autentyczną magię Górnego Śląska i mądrą filozofię długiego trwania jego mieszkańców…
– Osiedle i jego mieszkańcy przeżyli wiele. Mają za sobą zmiany przynależności do różnych państwowości, powstania śląskie, górnicze strajki, dwie wojny światowe, plebiscyty, komunizm. Historia nanizywała się na Giszowiec. Poznawałam ją wędrując po domach. Rozmawiałam, oglądałam zdjęcia, wertowałam dokumenty, zmuszałam tych ludzi nienawykłych do mówienia, by opowiedzieli o sobie. Słuchałam, a historie przedstawicieli kilku giszowieckich rodów układały się w kronikarskim porządku, rok po roku, chociaż w labiryncie powikłanych rodzinnych historii, gdzie polski nacjonalizm walczył z niemieckim, a kopalniana robota z tęsknotą za sztuką. Ślązacy jednak trwają, na przekór okolicznościom i dziejowym zawieruchom. Uprawiają swój zawód, sztukę, hodują gołębie, grają na fisharmonii. Często zostają wybitnymi lekarzami, muzykami, profesorami, pisarzami, artystami.
– Ostatnia Pani książka jest także niezwykła. Postanowiła Pani napisać reportaż o Ellis Island, nowojorskiej wyspie, gdzie w latach 1892-1954 istniała stacja przyjmująca napływających do Stanów Zjednoczonych emigrantów z całego świata. Jak trafiła Pani na ten temat? Nikt w Polsce dotąd o tym nie pisał.
– To też trwało etapami. Najpierw zafrapowała mnie książka prof. Kuli z listami emigrantów z 1891 roku, zatrzymanymi przez carską cenzurę. Listy te pisali mężczyźni, którzy jako pierwsi wyemigrowali do Ameryki, a potem chcieli ściągnąć resztę rodzin. Zaborca rosyjski zatrzymał ich korespondencję. Kiedy czyta się te pozostające bez odpowiedzi listy, kiedy poznaje się nieszczęście rozłąki, emigracji, niepewność, lęk, niemożność dowiedzenia się co się z oddaloną rodziną dzieje, nie ma się wątpliwości, że była to zbrodnia. To najbardziej wstrząsająca książka, jaką przeczytałam.
Niedługo potem sama doznałam smutków emigracyjnych, kiedy po stanie wojennym wyjechałam do Nowego Jorku. Później, kiedy pojechałam do Ameryki z wolnej Polski, popłynęłam na Ellis Island i zwiedziłam nowo otwarte Muzeum Emigracji. Już w pierwszych chwilach, przy „mieście kufrów”, poczułam ciekawość, która rosła z każdym krokiem. Interesowało mnie co się tam działo, kim byli ludzie wyspy, jak wyglądało ich spotkanie z przybyszami napierającymi na te wrota Stanów Zjednoczonych. Ciekawość tę zaspokoiłam niedawno. Dzięki pomocy Muzeum Emigracji na Ellis Island mogłam codziennie dojeżdżać z Manhattanu ich łódką i pracować na wysepce u wybrzeży Nowego Jorku. W zbiorach Muzeum znalazłam niezwykłą ilość ciekawego materiału.
– Opisała Pani Ellis Island na podstawie funkcjonowania stacji przyjmującej emigrantów, jej załogi, a także losów przybyszy, którzy uciekali ze swoich ojczyzn przed biedą albo z powodów politycznych. Ellis Island była ostatnim przystankiem aż dla czternastu milionów ludzi, zdarzały się lata, że przyjmowała rocznie ponad milion emigrantów. Większość na „wyspie klucz” spędziła chwilę, ale byli tacy, którzy musieli przebywać na niej nawet kilka lat. Wielu przechodziło męki badań, gdyż Stany Zjednoczone dbały o czystość rasy. Często rozdzielano rodziny, nie chcąc wpuścić chorych…
– W sumie deportowano z powrotem ponad 600 tys. osób, z różnych krajów. Wielu z powodu jaglicy, wirusowej choroby oczu, której Amerykanie się bali, gdyż prowadziła wtedy do ślepoty. Bardzo często chorowały na jaglicę dzieci, stąd było wiele dramatów.
– W swojej historii, czyli w latach 1892-1954, Ellis Island najwięcej przyjęła Włochów – 3,3 mln, Niemców – 1,6 mln oraz 1,5 mln Polaków. Jakimi imigrantami byli Polacy?
– Te dane mogą być mylące, bo Polska długo nie istniała na mapie świata i Polacy mogli być przyjmowani jako obywatele Rosji, Prus lub Austro-Węgier. Polaków wyróżniał jednak język, a często… przywiezione ze sobą tobołki, między innymi pierzyny. Nasi rodacy uważali poduszki i pierzyny za skarby, często przekazywane z pokolenia na pokolenie, rzeczy bez których trudno przeżyć. Wieźli więc te pierzyny za ocean, mimo iż część rodzin pisała im z USA, aby ich nie zabierać.
– Poza tym Polacy byli bardzo biedni. Nie umieli korzystać z toalety, obrać banana. Amerykę zbudowali biedacy, zresztą nie tylko z Polski…
– Pracownice społeczne na Ellis Island były pełne współczucia dla tych biednych ludzi. Podziwiały ich odwagę, że zdecydowali się przyjechać bez pieniędzy, bez znajomości języka, za to często z gromadką dzieci. Podziwiały ich wiarę i nadzieję na poprawę sobie losu. Większości przybyłych rzeczywiście udało się znaleźć lepszy byt w nowym świecie. Z zachowanych dokumentów można się wiele dowiedzieć, od 1990 roku są udostępnione w Muzeum Emigracji na Ellis Island – dziś drugim, obok Statuy Wolności, symbolu Ameryki.
– Nad czym teraz Pani pracuje? Wróciła Pani niedawno z Afryki.
– Chciałabym napisać reportaż z Zanzibaru, wyspy należącej do Tanzanii, dawnej bazie handlu niewolnikami. Mam tam przyjaciół, mogę się u nich zatrzymać, zresztą sporo Polaków buduje na tej wyspie hotele, prowadzi bazy nurkowania. Byłam już tam trzy razy, jednak ostatnio wróciłam pełna zwątpienia. Pobyt był bardzo trudny – w 40-stopniowym upale, przez trzy miesiące bez elektryczności. Nie działała klimatyzacja, lodówki, Internet. Przyjechałam wyczerpana, z niewielką ilością materiału i nie wiem czy wrócę na Zanzibar.
– Doceniła Pani Ryszarda Kapuścińskiego i jego „Heban”?
– O tak.
– Czy Artur Domosławski jest Pani uczniem? Jak ocenia Pani jego głośną książkę Kapuściński npn-fiction? Czy jest podła, obrazoburcza i narusza godność człowieka, jak piszą niektórzy, a może Domosławski miał prawo wykorzystać materiały wbrew woli rodziny i skompromitować króla reportażu?
– Artur Domosławski nie jest moim wychowankiem. I spuśćmy na ten temat zasłonę, za dużo już o tym mówiono. Za kilka lat zobaczymy, jakie ta książka miała znaczenie i dla Ryszarda Kapuścińskiego, i dla Artura Domosławskiego.
– Reportaż ma Pani zdaniem przyszłość? Zyskuje na znaczeniu, czy traci?
– Nie zgadzam się z poglądami, że reportaż umiera. Moim zdaniem reportaż ma wspaniałą przyszłość, choć w pismach lokalnych może mieć kłopoty, gdyż jest kosztowny, zajmuje dużo miejsca na łamach i nie każdą gazetę na to stać. Reportaż należy do literatury faktu, która przeżywa obecnie renesans, wypierając literaturę fikcji. Ludzie chcą wiedzieć co się dookoła nich dzieje, szukają kogoś, kto by im ten świat pomógł rozumieć. Zwłaszcza, że trudno o autorytety, którym można zawierzyć. A reporter dostarcza wiadomości. Jeśli są uczciwe, wiele wyjaśniają.
(Małgorzata Szejnert była gościem VI Spotkania z Literaturą w Opinogórze, 25 marca 2010 r., powyższy tekst został opublikowany w „Ciechanowskich Zeszytach Literackich” nr 12/2010)