Żywiłem się koniakiem i gwiazdami..
Rozmowa z Krzysztofem Karaskiem (rocznik 1937) – wybitnym poetą, prozaikiem, krytykiem literackim i sztuki, tłumaczem. Przybył do Opinogóry po raz pierwszy w życiu, 9 czerwca 2011 r., w ramach X Opinogórskich Spotkań Literackich w Muzeum Romantyzmu. Przyjechał do Opinogóry tuż przed wyjazdem do Rzymu na 9. edycję Festiwalu Corso Polonia oraz po ukazaniu się jego nowej poetyckiej książki Wiatrołomy i wyboru wierszy w języku włoskim Fuoczhi Bibengala. Zaprezentował najpierw kilkanaście wierszy, a potem odpowiedział prowadzącej spotkanie Teresie Kaczorowskiej na kilka pytań.
Teresa Kaczorowska: – Jaki związek ma Pan z terenem byłego województwa ciechanowskiego i rodziną Gołębiowskich? W wierszu „Odchodzą przedmioty” pisze Pan: […] Któż jeszcze z moich współczesnych/ pamięta rysik i grafitową tabliczkę,/ na której we wsi Łążek, między Mławą/ a Działdowem, w czterdziestym piątym, uczyłem się stawiać/ bezkształtne znaki plemienia/ a potem ścierałem mokrą szmatką/ niewprawny ślad rodzącego się robaka/ zdania. […]…
Krzysztof Karasek: – Mój ojciec, Roman Karasek, artysta i nauczyciel plastyki, miał żonę z domu Gołębiowską, z zawodu nauczycielkę. Była ona stryjeczną siostrą Stefana Gołębiowskiego z Bieżunia, poety, tłumacza Horacego, społecznika. Matka mieszkała najpierw w okolicach Sarnowa (pow. Mława), gdzie przystąpiłem w kościele do pierwszej komunii. Był to wówczas mój świat, tam też uczyłem się pisać. Ale ze Stefanem Gołębiowskim spotkałem się tylko raz, w Domu Literatury w Warszawie, jako początkujący poeta. On był już bardzo schorowany.
– Czy nadal czuje się Pan poetą Nowej Fali, czyli twórców debiutujących w drugiej połowie lat 60., dla których pokoleniowym przeżyciem stały się polityczne wydarzenia Marca’68 oraz Grudnia’70.?
– Z pewnością tak, choć ja byłem trochę starszy, a więc dojrzalszy, nie chcę powiedzieć mądrzejszy, od Barańczaka, Zagajewskiego, czy Krynickiego. Każde pokolenie się rozchodzi, ja byłem jednym z pierwszych. Profesor Wyka mówił, że co czternaście lat startuje w literaturze nowe pokolenie. Dziś mogę powiedzieć, że byłem w Nowej Fali, ale jestem Karasek.
– W wywiadach mówi Pan, że miał trzech swoich mistrzów: poetę awangardy Adama Ważyka, Zbigniewa Bieńkowskiego oraz Zbigniewa Herberta. Czego się od nich Pan nauczył?
– Najkrócej mogę powiedzieć, że dzięki Adamowi Ważykowi kocham wszystko jest co poniżej dwóch metrów, gdyż to pisarz niesamowitego konkretu. Dzięki Zbyszkowi Bieńkowskiemu, który był poetą niezwykle kosmicznym, kocham wszystko co jest od ziemi powyżej pięciu kilometrów. Z kolei od Zbyszka Herberta nauczyłem się wielu przesłań moralnych oraz mistrzostwa poetyckiego, opartego z jednej strony na klasyce, a z drugiej na awangardzie. Przestrzegam też licznych jego rad, jak choćby: Bądź zawsze z tymi, których biją, czy: Krzysiu, w klimacie śródziemnomorskim nie pij nigdy przed zachodem słońca.
– Zbigniew Herbert był Pana bliskim przyjacielem, podobnie zresztą jak Ryszard Kapuściński. Od niedawna obydwaj nie żyją, może ich trochę powspominajmy. Jakimi byli ludźmi?
– Ryszard Kapuściński był człowiekiem niezwykle otwartym, entuzjastą życia, a także maniakiem poezji. Sam pisał wiersze, nawet recenzowałem jego tomik, ale był to tylko przypis do jego reporterskiego opisu świata. Jednak ze sposobu w jaki to czynił, najprostszy, a zarazem subtelny, widać, że przeszedł szkołę poezji. Jeśli coś go w czyjejś poezji ujęło – a czytał dużo, wręcz pożerał poezję, kupując tomiki i dobre, i złe – stawał się pobudzony, i to do szpiku kości. Dlatego w jego prozie, a była to proza mistrza, czuje się poetycką dyscyplinę słowa.
Z kolei Zbigniew Herbert był człowiekiem bardzo selektywnym, szczególnie pod względem etyki i przekonań. Bezwzględnym – jeśli skreślił kogoś ze swojej listy przyjaciół, to na zawsze. Przykładem Michnik, któremu nie podawał ręki, nie miał on prawa wstępu w jego progi… Herbert dużo chorował, miał dziedziczną astmę, dopadały go depresje – zamykał się wtedy zapijał je. Podobnie jak Gałczyński. Ale w przyjaźni był niezwykle wierny, co charakterystyczne dla znaku Skorpiona. Przyjaźnił się ze mną ponad ideologiami. Bo nie można sądzić, że Pani poglądy, czy moje poglądy są na pewno słuszne?
Po latach może okazać się inaczej. Można to odnieść do komunizmu. Wielu literatów uwierzyło w jego ideologię, inni popierali ten system z powodów praktycznych: pracy, czy wychowania dzieci. Jeszcze inni nie orientowali się w polityce – wydaje mi się, że tak było z Wisławą Szymborską. Nie można więc skreślać poetów, którzy napisali dwa wiersze o Stalinie. Bieńkowski mówił, że nieważne od czego poeta zaczyna, ważne do czego dochodzi. Jeszcze parę słów właśnie o moim wielkim przyjacielu, Zbyszku Bieńkowskim. Najbliżej mnie mieszkał i kochał życie. Najmłodszy z nas, ale przeszedł cztery zawały i odszedł pierwszy. Gdyby dożył wieku Miłosza jeszcze wiele by napisał. Był doskonałym krytykiem literackim, nawet felietonistą.
– Pana poezja dotyka bardzo często codzienności. Czy może ona być poetycką?
– W poezji można zmieścić wszystko. Nie ma stref, które do wiersza nie mogą wejść.
– Ale jednocześnie udaje mu się Panu łączyć w poezji mocne osadzenie w tematyce zwyczajności z kulturą wysoką. Sprawy codzienne, choćby podpatrywanie bliźnich, fascynacja płcią piękną czy walory trunków, krzyżują się u Pana z wątkami biblijnymi, mitologicznymi, historyczno-literackimi…
– Dlatego napisałem kiedyś, że „żywiłem się koniakiem i gwiazdami”…
– Niektóre Pana utwory przypominają antyczne ody Horacego, choć wyrażone są znikomą liczbą słów, jak u Juliana Przybosia. A w wierszu „Transgresje” wspomina Pan, że zacznie pisać po łacinie: Jeśli dożyję osiemdziesiątki/ zacznę pisać po łacinie, na znak protestu/ przeciw schamieniu i załganiu. Albo choćby po to,/ by pozbyć się kretyńskich czytelników/ niepotrafiących odróżnić przedmiotu/ od podmiotu, podmiotu / od pomiotu.
– To raczej żart, ale skłaniam się ku łacinie. Mam pewnie łacinę w genach, po rodzicach i po Stefanie Gołębiowskim. Często sięgam do Horacego, Sarbiewskiego – podobnie jak Ważyk czy Herbert – choć sam piszę raczej antyody. Uważam, że każdy poeta powinien znać jeden język martwy i dwa języki współczesne, aby sięgać po różną twórczość.
– Stwierdził Pan w jednym z wywiadów, że poezja jest sprawą poważną. Nie tylko dlatego, że wymaga skupienia i nadziei, ale płaci się też za nią miłością oraz życiem. Czy tak było w Pana przypadku?
– Coś w tym jest, bo moje małżeństwo się rozpadło. Ale obecnie utrzymuję doskonałe stosunki z córką i byłą żoną. Sądzę, że płaci się za poezję straconą miłością i straconym, ale… nie zmarnowanym życiem.
(„Czas Ciechanowa”, nr 28, 2011, 14 lipca 2011, s.19)