Nazywano ją pieśniarką ludu
Teresa Kaczorowska
Maria Konopnicka miała sporą gromadkę dzieci. Zapowiadało to wyjątkowo liczną rodzinę. Jednak potomstwa doczekała jedynie po najmłodszym Janie i tylko jego potomkowie przekazują rodzinne tradycje. Jedynym prawnukiem poetki jest dziś Jan Bielecki z Warszawy – wnuk jej syna, Jana Konopnickiego oraz Jadwigi Rajkowskiej, córki ciechanowskiego Judyma”, lekarza, społecznika i pozytywisty Franciszka Rajkowskiego, przyjaciela Aleksandra Świętochowskiego. Jego życie jest niemal tak niezwykłe jak jego sławnej prababki.
Jan Bielecki przyszedł na świat we Lwowie, we wrześniu 1933 roku, w okolicznościach dość niecodziennych. Matka, Aniela z Konopnickich Bielecka (urodzona w Warszawie, a wychowana w podciechanowskim majątku Przedwojewo, którego właścicielem był jej ojciec, Jan Konopnicki), jako żona rotmistrza, dowódcy szwadronu w 9. Pułku Ułanów Małopolskich, trafiła tuż przed porodem do szpitala wojskowego we Lwowie.
I… została zapomniana przez medyczny personel. Pozostawiono ją na korytarzu, a kiedy po trzech godzinach przypomniano sobie o rodzącej rotmistrzowej, pierworodny syn Jan był już owinięty przez nią żołnierską koszulą. W szpitalu wybuchła awantura, ale przez pierwsze godziny życia Jana obeszło się bez medycznej pomocy.
– Do dziś uważam, że mam szczęście od urodzenia – uśmiecha się Jan Bielecki, gładząc swoją bambusową laskę. Choć w tym roku skończy siedemdziesiąt siedem lat, zachował doskonałą kondycję intelektualną i fizyczną. A także klasę i elegancję, na pewno nie z tego wieku.
Jego rodzice mieszkali w Trembowli – uroczym, wielonarodowym i wielojęzycznym, pięciotysięcznym kresowym miasteczku powiatowym w tarnopolskim województwie (dziś na Ukrainie). Jan był z ojcowskim pułkiem związany od dzieciństwa. Całe życie jego familii obracało się bowiem wokół wojska. Nawet on sam przez kilkanaście lat Polski Ludowej pełnił w kraju funkcję prezesa Koła 9. Pułku Ułanów Małopolskich, gdyż przebywający na emigracji generał Klemens Rudnicki, wyznaczył go do tej roli. Jan Bielecki kierował Kołem zanim nie odeszli ostatni oficerowie i nie wygasło ono w sposób naturalny.
Tuż przed napaścią Niemiec na Polskę, w końcu sierpnia 1939 roku, rotmistrza Antoniego Bieleckiego powołano do obrony ojczyzny. Jego młoda żona, absolwentka psychologii Uniwersytetu Warszawskiego, po wybuchu II wojny światowej musiała sobie radzić sama. Tułała się w obcych dla niej stronach z dwojgiem małych dzieci. Najpierw przeniosła się z koszar do miasteczka, potem kilkakrotnie zmieniała w Trembowli adresy. Była często wzywana przez NKWD, przesłuchiwana, bolszewicy proponowali jej współpracę.
Kiedy odmówiła, znalazła się na liście do wywózki w głąb Rosji. Przyszli po nią w kwietniu 1940 roku, o trzeciej w nocy, pod pretekstem rewizji. Straszyli rozstrzelaniem, a dzieci domem dziecka. Nie pozwolili prawie nic zabrać, nawet jedzenia i podstawowych rzeczy. Zawieźli saniami na dworzec kolejowy i w towarowym wagonie, przez ponad miesiąc, w nieludzkich warunkach, deportowano ją z dwojgiem dzieci w głąb Kazachstanu. Było stamtąd bliżej do granicy z Chinami niż do większego miasta Semipałatyńska. Później okazało się, że jej siostrę, Krystynę z Konopnickich Elsnerową, żonę oficera 9. pułku Ułanów Małopolskich, także deportowano z malutkim dzieckiem, choć w inny rejon ZSRR – do tajgi w republice Komi.
Niespełna siedmioletni Janek zapamiętał z tej długiej podróży, o głodzie i chłodzie, że zmarłych wyrzucano z kibitek na pobocza torów. Ale najbardziej przeżył chwilę, kiedy cały pociąg zaczął śpiewać Rotę. Mijali właśnie polsko-rosyjską granicę, gdy ktoś zaintonował tę pieśń. I nagle „Nie rzucim ziemi skąd nasz ród..” zabrzmiało głosami dwóch i pół tysiąca zesłańców.
– Wiedziałem już wtedy, że autorką Roty jest moja prababka. Ale po raz pierwszy usłyszałem ją wykonaną przez tak niezwykły chór. Śpiewał cały pociąg, aż drżały wagony. Nie pomogło walenie bolszewików kolbami w ściany pociągu. Narodowa pieśń, symbol walki Polaków w niewoli, niosła się daleko. Zesłańcy krzepili nią zrozpaczone serca i dusze – zapamiętał na całe życie.
Matka, Aniela z Konopnickich Bielecka, nie wytrzymała zsyłki. Pracując w sowchozie zachorowała na tyfus. Była pierwszą Polką pochowaną w tamtym zakątku Kazachstanu. Młoda, zaledwie 28-letnia rotmistrzowa, utalentowana poetka, zmarła 14 października 1940 roku. Starszy jej syn Jan miał wtedy siedem, a jego młodszy brat Adam zaledwie trzy latka. Wnuczka Marii Konopnickiej spoczęła na kazachskim stepie. Dziś już nie można odnaleźć jej grobu.
Z kolei jej mąż, rotmistrz Antoni Bielecki, walczył w kampanii wrześniowej, od granicy niemieckiej do Warszawy. Dostał się do niewoli. Był jeńcem oflagu Woldenberg, w dzisiejszym Dobiegniewie pod Szczecinem. Ocalał.
Jankiem i Adamem zaopiekowała się Rosjanka – Dunia, która mimo nędzy, przygarnęła ich na kilka miesięcy. Później zamieszkali u dwóch Polek z Trembowli, nauczycielki i znajomej oficerowej, w pobliskim miasteczku Bolszaja Bukoń. Największym marzeniem Janka i jego małego braciszka było wówczas mieć tyle chleba aby najeść się nim do syta… Ale i tak radzili sobie nienajgorzej. Jan nauczył się od miejscowych chłopców łowić ryby, do jego zadań należało też dbanie o opał. Uratowały ich paczki od cioci Anny Sikorskiej z Warszawy.
Kiedy po układzie Sikorski-Majski (30 lipca 1941), gen. Władysław Anders zaczął tworzyć polską armię, chłopcy, którym zagrażał „dzieckij dom”, pragnęli do niej dotrzeć. Nie było to z początku możliwe, ponieważ wcześniejsze starania jakie podjął przez dwór szwedzki ich kuzyn, Kawaler Maltański, aby ich ściągnąć do Szwecji oraz stosowna prośba złożona w ambasadzie sowieckiej – zaowocowały „nadzwyczajną opieką”, czyli „supernadzorem”. Rodzina kawaleryjska była jednak silniejsza. Któregoś dnia, podczas burzy śnieżnej, pojawił się przysłany przez generała Rudnickiego ułan oraz Kazach z saniami.
Przykryto dzieci burką i dowieziono do miasteczka Kokpekty. Spotkały tam księdza Tadeusza Fedorowicza, który dobrowolnie pojechał na zesłanie i przemierzając tysiące kilometrów odwiedzał skupiska Polaków. To on udzielił Jankowi pierwszej komunii świętej… Pozostawiona przez wysłannika gen. Rudnickiego spora suma – siedem tysięcy rubli – umożliwiła chłopcom dalszą drogę. Droga liczyła kilka tysięcy kilometrów i można by o niej napisać osobną opowieść.
Dwóch chłopców – dziewięcioletni i pięcioletni – zmierzało w jedynym wybranym kierunku: na południe. Wiedzieli, że tam tworzy się polskie wojsko. Wędrowali piechotą, jeździli koleją, ciężarówkami i innymi różnymi pojazdami, także z radzieckimi żołnierzami. Chłopcy wielokrotnie gubili się, musieli uciekać z pociągów w celu uniknięcia kontroli, nauczyli się przekupywać Sowietów. Niejednokrotnie bardzo chorowali. Jan – „mały polski panek”, jak go nazwano – odmroził sobie w syberyjskich warunkach nogę. Miał jednak nadal szczęście, bo trafił na „wracza”, który mu nogę uratował przed amputacją, wykonując operację. Bez znieczulenia!
– Całe szczęście, że byłem przyzwyczajony do dyscypliny wojskowej, zahartowany dzięki ojcu – wspomina dziś Jan Bielecki, bez wchodzenia w szczegóły tej niezwykłej tułaczki, spokojnie zapalając papierosa. – Różnymi sposobami i drogami trafiliśmy w końcu do Taszkientu, do domu uchodźców. Tam Hanka Ordonówna gromadziła polskie dzieci. Zbierała je z ulic, dworców, przytułków i przewoziła do utworzonego ośrodka w Ashabadzie.
Stamtąd trafiłem z bratem do Iranu, i dalej przez Afganistan, do Indii. A potem dostaliśmy się do Jamnagaru – księstwa, które nie należało do Indii Brytyjskich. Maharadża Jam Saheb of Navanagar zaprosił ponad tysiąc polskich dzieci, rozbitków wojennych. Do dziś jestem jemu wdzięczny za ocalenie.
Do maharadży przyjechali we wrześniu 1942. Przyjazny Polakom, wykształcony, światły, wielki patriota indyjski Jam Saheb of Navanagar, przewodniczył Radzie Książąt Indyjskich. Przez pewien okres reprezentował też Indie w ONZ. Polska nie była mu obca. Jako młody chłopak przebywał ze swoim stryjem w Szwajcarii, który przyjaźnił się z Ignacym Janem Paderewskim. Często odwiedzał więc tego wielkiego artystę i gorącego patriotę, co nie pozostało bez wpływu na przygarnięcie polskich dzieci w czasie wojny.
– Maharadża był dobry i hojny. Zbudował dla nas całe nowoczesne osiedle: z boiskami, szpitalem i szkołami – mówi do dziś z zachwytem Jan Bielecki.
Polskie dzieci miały tam różnych nauczycieli. Lekcje odbywały się w języku polskim, ale nauczano je również języka miejscowego oraz lokalnych zawodów. Języka angielskiego uczyły dwie Filipinki, zaś muzyki – Hindusi. Także hinduscy doktor i aptekarz okazali się szalenie potrzebni, bo wyczerpane przebytymi warunkami dziecięce organizmy zapadały na wiele chorób. Jan zachorował na malarię.
Maharadża często odwiedzał obóz, szczególnie w polskie święta, narodowe i religijne. Bywał też na premierach uczniowskich przedstawień, na powołaniu hufca harcerskiego, któremu ufundował sztandar. Bardzo lubił polską kuchnię. Przyjmował też dzieci w pałacu.
– Zawsze był dla nas miły i serdeczny. Pamiętam jak się cieszył kiedy występowaliśmy w pałacu podczas jego urodzin – opowiada Jan Bielecki, który do dziś utrzymuje kontakt ze swoimi kolegami z obozu u indyjskiego maharadży, jak też z Indiami. Wraz z kolegami odwiedził Indie w latach osiemdziesiątych. Spotkał wtedy jednego z synów maharadży. Dziś w miejscu ich obozu jest szkoła kadetów. Kiedy tam dotarli, zgotowano im wspaniałe przyjęcie.
Ocalone przez maharadżę polskie dzieci odwdzięczyły się jego księstwu. Choć wychowankowie indyjskiego obozu rozsiali się po całym świecie, to zebrali pieniądze i odbudowali tam szpital po trzęsieniu ziemi.
– Indie to dla mnie bliski kraj. Jestem zapraszany do ambasady Indii w Warszawie na różne uroczystości. Co parę lat mamy zjazdy wychowanków maharadży. Przyjeżdża nas coraz mniej, ale na ostatnim było jeszcze około 250 osób, z różnych części świata – kontynuuje spokojnie swoją opowieść Jan Bielecki, poprawiając zaczesane do góry siwe włosy.
Decyzja o powrocie do Polski nie była łatwa. Chłopcy zbyt dobrze wiedzieli co w Polsce zastaną. A cały świat stał przed nimi otworem… Jednak ojciec nalegał na powrót, Adam był jeszcze taki mały.
– Ostatnie momenty wahania miałem we Włoszech – pamięta. – A potem była już podróż powrotna. Nie wiedziałem wtedy, że o moim nastawieniu do ówczesnej polskiej rzeczywistości napisano nawet w polskiej prasie.
W jaki sposób wracali wraz z bratem do Polski? Najpierw statkiem, z Indii do egipskiego Suezu, następnie do Włoch. A potem pociągami – przez Włochy, Austrię, Niemcy i Czechy. Wrócili do kraju w maju 1947 roku. Po drodze, w Pradze, widzieli po raz pierwszy pochód pierwszomajowy, z niesionymi portretami Stalina. Trochę im mina zrzedła… A kiedy dobili do miasta Czechowice-Dziedzice i zobaczyli na tamtejszym Obozie Repatriacyjnym druty (po byłym obozie niemieckim) – chcieli uciekać z powrotem…
Czekał na nich jednak ojciec, major Antoni Bielecki. Jan pamięta jak wysiedli na dworcu w Warszawie, ze swoimi tułaczymi tłumoczkami z trzech kontynentów, to ledwie się z nim rozpoznali. Nie widzieli się przecież od ośmiu lat! Zamieszkali z ojcem w zrujnowanej Warszawie – w wojskowym budynku u zbiegu ulic Niepodległości i Koszykowej. Zaczęli od uzupełnienia podstawowego wykształcenia. Potem Jan ukończył gimnazjum im. Stefana Batorego i pragnął studiować prawo albo historię.
Ale przy składaniu dokumentów na uniwersytecie powiedziano mu, że się nie dostanie: – Był pan w Związku Radzieckim i nigdy nie da się pan do socjalizmu przekonać – tak, dokładnie tak, usłyszał w dziekanacie. Ta sama pani poleciła mu Szkołę Główną Gospodarstwa Wiejskiego. To dlatego w 1957 roku ukończył weterynarię na warszawskim SGGW, choć mimo iż zawsze kochał zwierzęta, zawód ten wcale go nie zachwycał.
Ożenił się już podczas studiów. Żonę, Danutę z domu Zamoyską, znał jeszcze przed wojną. Jest prawnuczką Franciszka Rajkowskiego, a więc jego krewną. Jako absolwentka Liceum Sztuk Plastycznych rozpoczęła studia malarstwa na warszawskiej ASP. W 1958 roku urodziła się im córka Ewa Małgorzata. Jan Bielecki miał po otrzymaniu dyplomu duże kłopoty ze znalezieniem zatrudnienia. Do tego stopnia, że Danuta musiała przerwać studia i dla utrzymania rodziny podjęła pracę w Centralnym Biurze Wzornictwa.
Wreszcie, dzięki jednemu z przyjaciół rodziny, młody lekarza weterynarii znalazł na kilkanaście lat zatrudnienie w Ministerstwie Przemysłu Spożywczego. Potem, aż do emerytury, pracował w Instytucie Ekonomiki Rolnictwa. Cały czas mieszkał w Warszawie, ale dużo czasu spędzał też w Żarnowcu na Podkarpaciu, w podarowanym jego prababce przez naród dworku (dziś Muzeum Marii Konopnickiej ).
– Miałem bardzo serdeczny związek z ukochaną córką mojej prababki, Zofią Konopnicką, po drugim mężu Mickiewiczową. Mieszkała w Żarnowcu do ostatnich dni. Mieliśmy z nią niezwykłe wieczory. Dostawałem od niej codziennie do przeczytania plik listów poetki, które potem omawialiśmy – wspomina Jan Bielecki.
Maria Konopnicka jest stale obecna w jego życiu. Dużo jej też zawdzięcza. Nawet na zesłaniu w Związku Radzieckim, kiedy wspomniał, że poetka ta była jego prababką, budziło to szacunek i odruchy pomocy. „Pieśniarka ludu” do dziś jest tam znana, jej utwory czytane są po rosyjsku, niektóre śpiewał nawet Szalapin. Sławna prababka strzegła go także w Peerelu. Mimo iż działał w opozycji, to potraktowano go nienajgorzej, choć „jeden z dżentelmenów” wypomniał mu kiedyś: „My uważamy Konopnicką za pieśniarkę proletariatu, a wy taki …”.
Jan Bielecki stara się oddać hołd swojej prababci. Już od dziesięciu lat jest prezesem Towarzystwa im. Marii Konopnickiej, które powstało w Warszawie w 1958 roku. Pragnie obalić krzywdzące i tendencyjne, stereotypowe wizerunki poetki, w pełni zobrazować niezwykłą i wszechstronną działalność i osobowość Konopnickiej, przywrócić jej należne miejsce w historii literatury, dziennikarstwa i aktywności społecznej. Jako prawnuka zasmuca go, że negatywne tendencje wokół narodowej poetki, która tak rodaków miłowała, narastają…
Cieszy się jednak, że ponad 300 szkół i instytucji w Polsce i zagranicą nosi jej imię, i co roku liczba ta rośnie. Prawnuk jeździ więc na uroczystości nadawania patronatu Marii Konopnickiej, na rocznice i zjazdy. Ustawicznie też przypomina o jej znaczeniu w historii i literaturze narodu. Uczestniczy w organizacji corocznego międzynarodowego festiwalu poezji Marii Konopnickiej w Przedborzu, spotkaniach szkół jej imienia, w seminariach naukowych i uroczystościach rocznicowych poświęconych poetce. Najwięcej pracy ma latem, a szczególnie dużo zapowiada się w tym – 2010 roku, w stulecie jej śmierci.
Kilkakrotnie rodziły się zamysły, aby niezwykłe przeżycia prawnuków Marii Konopnickiej utrwalić na filmie. Jan Bielecki posłał już raz nawet jednej reżyserce swoje wspomnienia. Wybierano jednak zwykle inne, prostsze scenariusze. Żałuje, bo niewiele już osób pamięta śpiewając „Nie rzucim ziemi skąd nasz ród..”, że tę patriotyczną pieśń, która dodawała rodakom otuchy na niejednym dziejowym zakręcie, napisała Maria Konopnicka.
Mało Polaków wie również, że Rota ma związek z Wiktorią Grunwaldzką. Uroczystą proklamację miała w Krakowie przed stu laty, 15 lipca 1910 roku, w pięćsetlecie zwycięstwa pod Grunwaldem. Wykonało ją kilkanaście chórów na sześćset głosów, pod dyrekcją Feliksa Nowowiejskiego, który skomponował do niej muzykę.
I obok płomiennej mowy fundatora Pomnika Grunwaldzkiego – wielkiego Polaka, artysty i męża stanu, Ignacego Jana Paderewskiego, stała się najbardziej podniosłym momentem Zlotu Grunwaldzkiego, zagrzewając Polaków z trzech zaborów do walki o niepodległy kraj. I dziś utwór ten – o wierności swojej ziemi i narodowi – jest wciąż aktualny…
(tekst ukazał się w dzienniku „Rzeczpospolita”,”Plus Minus” nr 33, 5 września 2010, s. 20-21)